Wszystko co musisz wiedzieć :)

26 grudnia 2016

'Pracy nad prawdą o sobie nie wykonuje się w oparciu o fakty. Nigdy nie masz wystarczającej liczby dowodów."

Wymyśliłam sobie ostatnio, że będę więcej pisała, a może nawet napiszę w przyszłym roku książkę co to ją sobie wydam we własnym zakresie. Nawet gdybym ją miała przeczytać tylko ja i mój kot moja twórcza energia bardzo potrzebuje ujścia.

Mam obawy - cały zyliard. Najbardziej na świecie boję się, że to będzie historia o samotności (w skali stresu jaki u mnie to wywołuje to jestem na 8 w - przyjmijmy - 10 stopniowej), boję się że nie dam rady, że będzie trud, brud i znój i że znowu próbuję sobie coś udowodnić a nie znam odpowiedzi na pytanie po co. Oczywiście pewnie będzie też o radościach i - uwaga - dla fanów lekkich piór i humoru - będzie też pewnikiem niejednokrotnie zabawnie. Swear. Przysięgam. Niemniej tak podskórnie wiem, co będzie się wybijało na pierwszy plan. Żeby nie było, że nie uprzedzałam :)

Czujesz czasem, że tak naprawdę nie ma znaczenia czy coś robisz czy nie robisz? Czy wstaniesz czy nie wstaniesz? Że jedynym motywem dla którego warto coś robić możesz być tylko Ty sam? Jak się temu dobrze przyjrzeć, to może być nawet pokrzepiające. Świat od Ciebie wtedy niczego nie wymaga, idzie za tym pewna wolność robienia w życiu wszystkiego po swojemu i możesz jak ten żuk kulać kulkę, w którą tam stronę chcesz. Samostanowienie przez duże S.

Z drugiej strony (bo wszystko ma co najmniej dwie strony choćby nie wiem jak głupie się wydawało i od razu mówię, że nie mam na myśli prostego podziału na białe i czarne, (gdyż jak mawiał klasyk "nas nie przekonają" :)). A tak po prawdzie: mój świat nie jest tak jednorodny (sic!)). W każdym razie z tej innej strony to  uczucie bycia niepotrzebnym elementem kosmosu raczej zwiastuje załamanie nerwowe jak tak za długo w tym tkwisz. Wszystko w Tobie buzuje i może nawet chcesz komuś opowiedzieć. Ale komu? Nawet jeśli obiektywnie wiesz, że w Twoim otoczeniu i w Tobie jest wszystko czego potrzebujesz, to obiektywizm z sercem przegra w przedbiegach. Pracy nad prawdą o sobie nie wykonuje się w oparciu o fakty – umówmy się. Nigdy nie masz wystarczającej liczby dowodów.

I tak czuję, że kolejny rok rozpoczynam znowu jako Siłaczka XXI wieku. I moje emocje jeszcze nie rozumieją, że tak naprawdę to moja decyzja.

Kurtyna.

9 października 2016

" - Nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi"

Lubię polskie kino. To smutne, szare, jesienne będące ciągle w "zaduszkowym nastroju psychicznym". (i nie, nie dlatego, że jestem smętem, ale dlatego, że musiałabym już kompletnie skapcanieć, żeby lubić polskie komedie). Tym samym jako również człowiek, który lubi posadzić swoje cztery litery na rasowym kinowym fotelu poszłam obejrzeć "Ostatnią Rodzinę". Po wyjściu długo nie mogłam się zdecydować czy mi się finalnie podobało na 3 czy na 7 w dziesięciostopniowej skali. Po kolei jednak i techniczno - emcojonalnie na sprawę patrząc:

1. Film rozgrywa się na przestrzeni 30 lat i sprawia wrażenie zbitki wydarzeń. I  zupełnie nie było powodu, aby robić to inaczej - bo to jest historia o tym, co dzieje się między ludźmi a nie o tym co dzieję się na osi czasu na przestrzeni wyżej wspomnianych 30 lat. Co wciąż nie jest dla mnie powodem, aby traktować ten film inaczej niż psychodramę z silniejszym rysem dokumentalnym niż fabularnym. Dla mnie jeśli sporą część filmu stanowią sceny odwzorowane z materiałów, które Beksiński Starszy sam za życia nakręcił, to jest to dokument. Poza tym trudno uznać za dobrą fabułę sceny, w których Zdzisław walczy z problemami gastrycznymi, a przed Tomaszem jego łóżkowa koleżanka chowa się do łazienki na 3 dni (wtf?).

2. I tak przez prawie 2h podglądamy (co zresztą jest dość zawstydzające) rodzinę Beksińskich w małym, klaustrofobicznym warszawskim mieszkaniu. Rodzina złożona ze Zdzisława (Andrzej Seweryn) sprawiającego wrażenie wysuszonego emocjonalnie narcyza, Tomasza (Dawid Ogrodnik)  - który jak mówią twórcy, ale ciągle nie wiem czy im wierzyć - stanowi kontrast dla Zdzisława i nosi w sobie rys osobowości borderline oraz Zosi (Aleksandra Konieczna), która jest jedynym spoiwem tej rodziny, choć też ma w sobie ciągły niepokój i zgryzotę (ale trudno jej się dziwić).

Najbardziej charakterystyczną postacią jest Tomasz, który przez pierwszą część filmu sprawia wrażenie nie tyle ekscentryka co osoby z dysfunkcjami psychoruchowymi począwszy, na ogromnej wadzie wymowy skończywszy. I nic mnie tak nie doprowadzało podczas seansu do szału jak Dawid Ogrodnik w roli Tomasza, który przez pierwszą część filmu głównie sapie i się ślini. Nie dziwię się zupełnie, że fani audycji radiowych Tomasza mają ambiwalentny stosunek do postaci, którą stworzył Ogrodnik. Po mojemu ekscentryzm to jednak trochę więcej.

Natomiast Zosia jest urzekająca we wszystkich próbach rozmów i komunikacji z pozostałymi członkami rodziny, choć dla mnie to do niej najbardziej pasuje hasło, które Zdzisław miał zawieszone w pracowni: "Nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi".

3. Na milion punktów zasługuje soundtrack - wiadomo.
4. Na dwa miliony sztabek złota zasługuje scenografia i światło. Im bliżej końca tym ciemniej, więc dość apokaliptyczny klimat unoszący się od początku filmu zaczyna nabierać kształtu.
5. Na kolejny milion punktów zasługuje trailer i plakat - lubię widzieć, że coś od początku do końca zostało przemyślane i jest zaplanowane w detalach.
6. Jestem zdania, że bardziej niż o konkretnej rodzinie jest to film o śmierci, o szukaniu tożsamości i o tym jak każdy z nas lepiej lub gorzej, ale na pewno na swój sposób próbuje sobie poradzić z życiem i jego trudnościami.

Finalnie na dziesięciostopniowej skali jestem bliżej siódemki, bo jeśli nie mogę się zdecydować i "jestem jak rozdarta sosna" - to o czymś to świadczy, prawda?

Kurtyna.

4 sierpnia 2016

" - Jeśli nie masz nic w środku, nie znajdziesz nic na zewnątrz"

Nie miałam zwyczaju wyruszania w podróż sama. Zawsze sobie szukałam towarzystwa, bo cenię ogromnie po prostu czyjąś obecność. Natomiast ostatnio tak dużo dzieje się wewnątrz, że tego chaosu fajnych i niefajnych rzeczy wolę nie wypuszczać na zewnątrz :)

Efektem była decyzja o tym żeby postawić sobie nogę w Gdańsku. SAMA. Bez sprawdzania czy ktoś chce i może mi towarzyszyć za to ze sprawdzeniem czy ja w ogóle wiem, jak to jest ponieść 100% odpowiedzialności za siebie poza znanym mi rewirem terytorialnym. I wiem, że Gdańsk to nie Nowy Jork czy inne Haiti, żeby sobie nie można było poradzić, ale miało to dla mnie znaczenie w zupełnie innym kontekście niż tylko geograficzne przemieszczenie pupy z centrum kraju na Północ.

Z Gdańska wywiozłam poczucie, że umiem się zorganizować i że nawet jak nie zaplanuję to nogi mnie zaniosą tam gdzie powinnam być. Ale wywiozłam też refleksję o obecności innych w Pielko- życiu.

A potem poszło. Pojechałam do Wrocławia, z różnych powodów to miasto ma dla mnie duże  i symboliczne znaczenie i wyprawa akurat tam, nie była dla mnie w żadnym wymiarze czysto turystyczna. Były duże obawy, że będzie mi tam trudno. I było, ale było też przyjemnie i radośnie. 

Po pierwsze: Powróciłam do swojej zaniechanej niechlubnie pasji filmowej z okazji tegorocznych Nowych Horyzontów. I być może wyszłam stamtąd bardziej stara i garbata, ale co zobaczyłam to moje. A na tapecie były 4 filmy i opera filmowa. 

Pokrótce wspominając: mam tendencję do wyboru filmów smutnych, ale też po prawdzie uważam, że rynek komediowy jest raczej tragi-farsą, więc się już sama sobie nie dziwię, że moja głowa nie przyjmuje. Komedię  ratuje na świecie tylko Petr Zelenka ze swoim uroczym czeskim humorem.

Pierwsza widziana przeze mnie projekcja była o zaburzonym dziecku, druga o starości, trzecia o irańskim poczuciu zemsty, a dopiero czwarta była wybuchem wesołości :D Jeśli chcesz się niegłupio uśmiechnąć obejrzyj "Zagubionych w Monachium" :)

Za to za nic nie oglądaj: "River of Fundament" - niby opera filmowa, niby duże wydarzenie, a prawie połowa widzów nie wysiedziała do drugiego aktu. A i ja nigdy się tak nie wierciłam. Swear, przysięgam. Gardzę bardzo.

Po drugie: Pozwiedzałam to na co miałam ochotę, a akurat teraz pojawiła się silna potrzeba kontaktu z naturą. Na tapetę poszedł więc Ogród Botaniczny, w którym moja romantyczna dusza prawie umarła ze szczęścia i Ogród Japoński, który też pozachwycał.

Po trzecie: Dobrze mieć znajomych w innych miastach. Miło jednak z kimś porozmawiać.
Po czwarte: Jeszcze lepiej wiedzieć, że masz na świecie funfli i że masz też całkiem dobre serce. Świadomość, że nie jestem Pielko-dupkiem pomaga mi dobrze funkcjonować. 
Po piąte: Odkryłam jak duże znaczenie ma dla mnie poczucie bezpieczeństwa w relacjach z ludźmi i jaką rolę odgrywa u mnie sposób w jaki decyduję się dbać o siebie i o innych. 
Po szóste: Ciągle robię coś po swojemu. 
Po siódme: Silna empatia może bardzo utrudniać w życiu. To ważne odkrycie dla mnie, bo stawia mnie na granicy.
Po ósme: Szukam w sobie przestrzeni do tego, żeby pozwolić też innym zadbać o mnie. Na razie wychodzi jak nauka tańca latynoskiego ślimakowi.
Po dziewiąte: Pojawiła się refleksja o zaufaniu do innych. Duży wewnętrzny rozdygot, gaddemyt!.

Kurtyna.

27 lipca 2016

" - Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny"

Miłość do gór urodziła się we mnie dopiero w tym roku, ale już dziś mogę powiedzieć, że to jedna z ciekawszych pasji jaka mnie w życiu znalazła.

W ramach Korony Gór Polski na tapecie był Lubomir i Turbacz. Tym razem opcja zdobycia dwóch szczytów jednocześnie została zrealizowana, choć wymagała wielu przygotowań. Było wysoko, gorąco i w terenie zalesionym (raj dla dendrofili :)) - niemniej płynnie i z dużo mniejszym wysiłkiem niż przy poprzednich - i znowu - nie wysokość tworzy górę ;)


Jeśli jeszcze nie byłeś w Gorczańskim Parku Narodowym - to koniecznie odwiedź, tylko miej litość i nie jeździj tam czymkolwiek co nie jest rowerem (bo Cię znajdę! :))

Lubię mieć jakiś motyw przewodni jak idę na wędrówkę. Tym razem poprzyglądałam się swojemu wewnętrznemu napięciu, które często odczuwam i które równie często wymaga albo szybkiej redukcji, albo staje się balastem, który ciężko zrzucić. 

Z szybkich notatek górsko - podróżnych:

1. Mam takie przekonanie, że dom jest miejscem, gdzie się wpuszcza tylko osoby, które już przeszły selekcję wstępną znajomości. Dlatego czasem towarzyszy mi dyskomfort w warunkach dużej gościnności pomimo poczucia wdzięczności za fakt jej zaistnienia. Pozwoliło mi to odkryć, jak wiele rzeczy w życiu mam zbudowanych na schemacie "wstęp - rozwinięcie - zakończenie". Bardzo ważne odkrycie dla mnie.
2. Kiedy układam się wewnątrz, nie układam się na zewnątrz. Może to sprawiać wrażenie pozamykania na świat, a jest po prostu konsekwencją wyboru życia bardziej wsobnego :)
3. Jednym z motywów przewodnich naszych górskich wędrówek jest krótkie acz treściwe hasło "tempo-srempo". Kryje się za nim myśl, że tempo drogi nie ma znaczenia. A tym razem pochyliłam się nad granicą kiedy zaczyna mieć i jaki to ma wpływ na tempo innych. Taką sobie urobiłam nakładkę w głowie na współpracę zespołową :) 

Nie mam najlepszej kondycji obecnie. Przesunął mi się tym razem wskaźnik palpitacji serca i skoków ciśnienia (zazwyczaj w połowie drogi), tym razem jakoś przy pierwszych dziesięciu schodkach drewnianych na Turbaczu - byłam pewna że umrę na zawał serca. Fakt, że idziesz dalej jest silnie wzmacniający. Fakt, że ktoś pomimo tego, że może iść szybciej i ma zadatki na górską kozicę -  DREPCZE ZA TOBĄ  - jeszcze silniej.

4. Perspektywa,  że potrafię się sobą zaopiekować, ale nie daję przestrzeni innym na zaopiekowanie się mną - silnie zarezonowała dalej.
5. Gościnność ludzka nie zna granic. Byłam w Obserwatorium Astronomicznym na Suhorze, gdzie miałam szansę zobaczyć sprzęt jakiego nigdy wcześniej nie widziałam i wypić herbatę ;) PRZEMIŁO.Mam też już nową wiedzę o świecie i wiem gdzie są najlepsze Obserwatoria Astronomiczne i dlaczego.
6. Pięknie się wraca nocą z gór, nawet jak Cię nogi nie niosą już. I odkryłam, że sposobem na redukcję napięcia jest również wsparcie innych.
7. Dobrze znowu na trasie spotkać ludzi, którzy dzielą się swoimi pasjami i hobby, ot tak. Spotkaliśmy chadzające po górach małżeństwo, które opowiadało o swoich górskich przeżyciach i zarekomendowało kilka miejsc na przyszłość oraz kobietę, która dba o ogrody z taką troską, ze zawstydziła by Andre Le Norte. A potem myślisz, jak czasem Ci trudno się zebrać, żeby podlać kwiatki i trochę się rumienisz za samego siebie :)
8. Jeśli nie byłeś na Zamku w Dobczycach to również idź koniecznie - zobaczysz jak można dbać o kawałek historii.

Kurtyna.
G.

PS. Autorem zdjęcia powyżej jest Mariusz 'Marand' Wiśniewski.

30 czerwca 2016

" - Na etapie marzeń mogę chcieć być nawet Stevem Jobsem. Ktoś powie, że to strata czasu, ale to są przynajmniej moje myśli"

Mam tendencję do czytania książek jedna po drugiej, za koleją (a kolejkuje mi się dużo). Sporadycznie zdarza się, że jakaś okładka bardziej domaga się mojej uwagi i wtedy Pielka jak Pielka - idzie i czyta. Tak było i tym razem.

Coś co wpadło mi w ręce to publikacja Marka Kamińskiego o dźwięcznym tytule: "Odkryj, że biegun nosisz w sobie".



Dlaczego możesz chcieć przeczytać?

A bo:

1. Na okładce jest dużo śniegu i widać, że zimno (motyw podstawowy, dla miłośników zmian klimatycznych, gdy za oknem jest milion stopni na plusie).
2. Możesz się czegoś dowiedzieć o świecie i trochę się nad sobą i światem pochylić (osobiście mój ulubiony motyw robienia czegokolwiek).
3. Jak lubisz ustalać jasny cel - to z tą publikacją masz spore szanse na przyjrzenie się po co to robić, jak i dlaczego warto pomyśleć horyzontalnie (motyw dla ultrarozwojowców:))

Książka jest rozmową z podróżnikiem uporządkowaną w postaci kolejnych kroków, których celem jest odkrycie bieguna. I w ogóle nie chodzi tu o biegun w sensie geograficznym, ale bardziej o swój wewnętrzny radar, o coś co Ci mówi, że warto się czymś zająć a coś innego, co nijak się do Ciebie nie przykleja choć inni Ci mówią, że super fajne - zostawić w świętym spokoju. Dodatkowo - i tu element dla miłośników autocoachingu - książka jest też wzbogacona o ćwiczenia umożliwiające refleksję na temat swojego wewnętrza (tak, wiem że nie ma takiego słowa ;)).

Dla mnie do odnotowania kilka ważnych rzeczy:

Po zerowe: Tylko pozornie nic się czasem nie dzieje. Gdyby na świat patrzeć tylko przez pryzmat faktów można by się było zanudzić na śmierć :)

Po pierwsze: Cieszę się, że i Marek Kamiński wprost mówi, że jakość tego co robisz i sens ma dużo większe znaczenie niż to, żeby było po showmeńsku. 

"Nigdy nie było moim marzeniem trafienie do księgi rekordów Guinessa, choć zdaję się, że w niej figuruję, jako pierwszy człowiek, który zdobył w jednym roku dwa bieguny bez wspomagania z zewnątrz. Doświadczenie przekraczania samego siebie i poznawania świata jest dla mnie czymś innym niż połknięciu stu łyżeczek do herbaty jako pierwszy człowiek na Ziemi". 

Po drugie: Możesz polecieć nawet na Księżyc, ale jeśli nie wiesz co chcesz zmienić w życiu, co jest sednem - to będziesz po prostu księżycowym podróżnikiem z tymi samymi problemami co przed lotem.

Po trzecie: Marek Kamiński porusza też temat mądrego wsparcia i szukania rozwiązań. I jest mi to również bardzo bliskie, bo nic mnie tak na świecie nie denerwuje jak nieuzasadnione głaski dla głasków i wzajemne kizianie się. Bardzo mocno natomiast cenię ludzi, którzy potrafią uczciwie rozmawiać, podrzucając tym samym nową perspektywę - bo to zawsze przestrzeń, z którą można coś zrobić. Znalezienie czegoś nowego i odkrycie różnych dróg dojścia jest i dla mnie wartością przez duże W.

Po czwarte: Czasem trzeba się wycofać i nie ma przebacz. Jak zaczęłam łazić po górach (jakkolwiek by mnie nie demotywował fakt, że mam do zrobienia jeszcze 27 szczytów w ramach Korony Gór Polski) to znajduję też motywację do dalszych wędrówek, choć nie wiem czy dam radę a w planach są i dalsze i wyższe góry. Niemniej Korona Gór zachęciła mnie do zadbania o swoje ciało bardziej. Bo mogę gdzieś nie wejść ze strachu, z uwagi na warunki pogodowe, z troski o własne bezpieczeństwo, ale nie pogodziłabym się z faktem, że nie weszłam, bo fizycznie odpada mi kręgosłup, nie mam kondycji, albo zdrowie mi nie pozwala.

Kurtyna.

22 czerwca 2016

" - Po co ćpać, skoro można myśleć?"

Urodziny. Pielka dorasta. Jestem dumna z tego ile fajnych rzeczy zrobiłam w życiu, a ciągle jestem z jednej strony szczylem przed trzydziestką. Niemniej  to dla mnie jeden z dwóch momentów w roku, w których jestem bardziej refleksyjna niż zazwyczaj (już widzę, jak Ci bardziej złośliwi, którzy ze mną trochę poprzebywali przewracają teraz gałkami ocznymi w milczeniu dodając: "z dwudziestu dwóch chyba, dżizas!")

No nic nie poradzę, że lubię myśleć :)

W każdym razie dziś przyszło do mnie kilka rzeczy, jak na sentymenciarza przystało:

1. Truizm: To bardzo miłe, kiedy ktoś o Tobie pomyśli i wiesz, że naprawdę dobrze Ci życzy, acz zawstydzające dla Pielki bardzo. 
2. Ważne rzeczy nie dzieją się w dniu urodzin - dzieją się między nimi. Przyjemnie poczuć wspierającą obecność innych - nawet jak są daleko.
3. Pomimo wszystko cieszę się, że moje tegoroczne urodziny wyglądały inaczej niż poprzednie. Choć każde wspominam z łezką w oku, bo nie byłabym sobą ;)
4. Od zawsze mam starczą mentalność i od zawsze wyglądam jak świeża dwudziestka. To całkiem ciekawy kontrast dla tego co mam w głowie. Zawsze mam minimum dwie perspektywy patrzenia :)
4. Coraz częściej w urodziny rodzą się nowe pomysły i coraz rzadziej w związku z tym, jest to dzień nostalgicznego grzebania sobie w bebechach - i tu możesz być dumny, bo dużo pracy włożyłam w to, żeby patrzeć dalej, szerzej i na przyszłość. Coraz mniej rzeczy znajduje się dla mnie w obszarze "nie do zrobienia never", a coraz więcej ma znamiona myślenia projektowego :)

Jedne z najbliższych mi życzeń z dziś - z uwagi na przekierowanie mojej uwagi na ogólną wdzięczność do kosmosu, że mam jak mam, oraz z uwagi na autorską twórczość -  brzmiały - "Życzę Ci tylko miłości!!! Bo wszystko inne - mądrość życiową, ambicje, funfli, zawód życia, urodę i pasję - już masz". 

Czego i ja Wam dziś życzę.
Możecie mnie jeszcze przez chwilę pocałować w starcze czoło :)

I to na tyle słodkości, kurwasz! :)

8 czerwca 2016

„- Idę w góry - bo są.”

Jako że dwie miłości we mnie są silne ostatnio: do gór i do filmów dokumentalnych to tak się złożyło, że festiwal filmów podróżniczych National Geographic pozwolił mi na połączenie jednego z drugim. Do wyboru miałam film "Dwoje na K2" i jeszcze jeden o szybowcach (to trzecia miłość - przestrzeń i wiatr), ale jako że nie udało się dotrzeć na wszystko to o tym ostatnim nie opowiem. Ha!



"Dwoje na K2" to taki dokument, który zostaje z Tobą na długo. Jest rdzenny i surowy. Nikt tam niczego nie udziwnia, nie obrabia, nie bierze różowej kredki, żeby Ci pomalować szarą rzeczywistość. Jest to natomiast historia o trudach wspinaczki, o śniegu, błocie, zimnie i wysokości, ale też i o lojalności - otwarte pozostaje pytanie gdzie zaczyna a gdzie kończy się lojalność. Z uwagi na fakt, że główni bohaterowie Gerlinde i Ralph w momencie kręcenia filmu byli parą wspinaczkową i parą 4 life - lojalność w sytuacji zagrożenia życia to zupełnie nowe pole do rozkmin ;) 

Film może nie być łatwy w odbiorze dla osób, które nie lubią braku narracji. Choć z drugiej strony możesz poczuć się jak rasowy alpinista, bo po prostu idziesz z tymi ludźmi i ostrzysz raki, a nie tylko słuchasz ich opowieści.

Moje refleksje z seansu opierają się na dwóch filarach. Raz, że w górach poznajesz prawdę o człowieku, o tym gdzie są jego granice lojalności, miłości, przyjaźni. Gdzie i kiedy moje ja jest ważniejsze i jak to pogodzić z - konieczną przecież - współpracą w zespole, wsparciem fizycznym i psychicznym. Bo umówmy się, że jak dwa miesiące idziesz w jedną stronę pod pion to mądre wsparcie to sztuka a nie takie tam pitu pitu. Trzeba umieć. 

Dwa, że jak zestawię punkt pierwszy z mądrym przygotowaniem i ułożeniem wyprawy w projekt to teoretycznie mogę zwiększyć szanse powodzenia. Jestem co prawda niecierpliwa, jeszcze nie ogarnęłam Korony Gór Polski, ale mam w głowie myśl, że warto myśleć dalej. Zmienia mi się skala marzeń :) Z drobnych i w zasięgu do takich, że się sama boję co mogę robić i jakie próby podjąć. Mam olbrzymi głód zmian.

PS. Zrób dziś komuś przyjemność, ludzie się fajnie cieszą z drobnych rzeczy :)

28 maja 2016

"W górach jest coś intymnego. Nikt nie krzyczy na szczycie z radości. Człowiek sobie posiedzi, popatrzy, zrobi kilka zdjęć"

Powędrowałam w góry. Taka nowa miłość, która się w Pielce pojawiła dokładnie wtedy kiedy miała się pojawić i kiedy chodzenie przestało być łażeniem dla łażenia. Zmiana perspektywy zaowocowała przystąpieniem do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski. Projekt z uwagi na ilość szczytów rozłożony w czasie, więc już na wstępie cieszę się jak bobas. I w ogóle nie ma dla mnie znaczenia czy zdobędę wszystkie szczyty z listy czy nie (pf!).

Na tapetę tym razem poszły Beskidy, konkretnie Mogielica i Lubomir. W góry można chodzić z różnych powodów: żeby coś zobaczyć, żeby się sprawdzić, żeby odpocząć od codzienności, żeby coś ułożyć w głowie i pewnie długo można by wymieniać. Mnie szczególnie bliskie stało się chodzenie po to, żeby coś poukładać (Refleksyjna Pielko-Czacha dymi w górach, przysięgam. Co ciekawe - wszystko układa się w zasadzie samo, tylko potrzeba innej przestrzeni niż na co dzień :)), oraz żeby sobie pobyć i pooddychać (ciągle tęsknię za powietrzem i przestrzenią :)) Przy okazji za każdym razem otrzymuję wartość dodaną, bo i uczę się czegoś nowego.

Tym razem nauczyłam się, że:

1. Góry uczą pokory, a wysokość to nie jest jedyne kryterium, które warto wziąć pod uwagę zanim zdecydujesz się na drogę, która nie jest płaska.
2. Na pokorę można też popatrzeć inaczej. Jak ktoś kiedyś ładnie powiedział: "Góry sprzyjają pokorze, czyli prawdzie o sobie samym między innymi przez to, że człowiek zmęczony wspinaniem nie ma ani sił, ani chęci, by udawać". 
3. Przychodzi taki moment, że zawsze jestem prawie pewna, że nie dam rady i trzeba wracać. Mam to mniej więcej w połowie i jęczę dobrą godzinę. Wtedy pomaga mi podzielenie drogi na najmniejsze możliwe odcinki. I nagle to w ogóle nie jest ważne jak daleko mam do szczytu, tylko ile kroków mogę zrobić do najbliższego pieńka czy innego kamienia. A potem jestem na szczycie i spotykam rowerzystę :) Fakt, ze można WJECHAĆ tam gdzie ja weszłam znowu uczy szacunku do drogi i wysiłku weń wkładanego.
4. O ile Mogielicę udało się zdobyć o tyle na Lubomir (tak, kuźwa - wiem, że jest niższy), nie starczyło sił. I można się tym sfrustrować, że nie dałam rady, ale wolę myśleć o tym z perspektywy rozłożenia sił, nie ścigania się z kimkolwiek i ODWAGI DO NIE ROBIENIA. 
5. Nauczyłam się też, że może Ci być po drodze z kimś z kim na pierwszy rzut oka różnisz się bardzo. Tak, wiem, że teoretycznie każdy z nas to wie, ale c'mooon - ile masz takich doświadczeń w życiu? :) Dorosłam przy okazji do tego, żeby nie tworzyć przestrzeni w Pielkowym życiu dla osób z którymi się rozminęłam i że czasami nie warto szukać wartości tam, gdzie jej nie ma. 
6. Góry uczą, że nie ma się co bobasić tylko warto hecnie iść do przodu!
7. Zaskakuje mnie mój poziom zdziwienia, za każdym razem kiedy okazuje się, że ktoś o mnie pomyślał :) Dostałam czekoladę z Islandii i przysięgam, że gdyby nie fakt, że byłam w miejscu publicznym to bym się poryczała jak bóbr.

A z przyziemnych rzeczy:

1. Autokomunikat: Pielka kurwa, kup plecak :)

Kurtyna.

PS. Autorką zdjęcia powyżej jest Gosia Leduchowska.

16 maja 2016

"Bliskość w czasach zarazy"

Tak się jakoś poskładało, że temat bliskości w ludzkim świecie stał mi się bardzo bliski. Mam dużą potrzebę zrozumienia innych w życiu, więc czasem zagrzebię w tematach, które pewnie na co dzień wkładamy na półkę: "level hard" i przykrywamy kocykiem (co bardziej opiekuńczy oczywiście), żeby tam za bardzo nie drążyć, bo szatan jeden wie, co tam siedzi! 

Tak się też jakoś złożyło, że temat bliskości miał okazję związać mi się z tematem różnic płciowych, który jest we mnie co prawda żywy bardziej bądź mniej, ale akurat widać między środą a piątkiem był bardziej. Wypadkową obu rezonujących w Pielk'owej duszy tematów była obecność na wykładzie o bliskich relacjach w MĘSKIM świecie (bo i po co miałabym iść na wykład o kobietach, c'moon!). Frekwencja płciowa na sali to jakieś pół na pół - prof. Środa byłaby zadowolona z takiej równości :)

Wykład prowadził Jacek Masłowski, który wespół w zespół z Wojciechem Eichelbergerem specjalizuje się między innymi w problemach współczesnych mężczyzn. I oczywiście podczas prelekcji mogłam dowiedzieć się rzeczy oczywistych (a to, że mężczyźni budują bliskość przez działanie a nie przez gadanie, a to, że wychowywani są przez kobiety, a to, że umierają męskie wzorce, więc mężczyźni podejmują decyzje oparte o wzorce z czasów jaskinowców czy innego Tarzana. Oczywiście mówimy statystycznie Panowie :)). Kilka rzeczy jednak ze mną zostało. 

Zwróciliście kiedyś uwagę na różnicę w pojęciu "rozwój" w odniesieniu do kobiet i mężczyzn? Jak kobieta się rozwija to w domyśle jest to upgrade, a jak mężczyzna to serwis, czyli krótko mówiąc facet jest zepsuty i musi się naprawić. Ponadto z uwagi na fakt,  że większość mężczyzn wychowywana jest przez kobiety i nie przechodzi znanego z historii procesu formalnego lub nieformalnego przejścia w świat męski to jak pojawiają się rasowe męskie problemy to zwyczajnie nie wiedzą gdzie pójść. Z tych samych powodów nie szukają pomocy, bo zwyczajnie nie wiedzą gdzie. Przysięgam, że się nie dziwię. Masłowski opowiadał o pierwszych organizowanych przez siebie spotkaniach w męskim gronie u siebie w domu podczas których obowiązywały dwie zasady. Raz, że nie gadamy o dupach, dwa - każdy sobie musi ugotować sam i żyjemy w trzeźwości.
I okazało się, że na pierwsze spotkanie przyszło 14 chłopa. Tematem przewodnim była - uwaga - MIŁOŚĆ. Moja wyobraźnia oszalała, wszak nigdy nie widziałam 14 gotujących chłopów gadających o miłości :) 

A teraz czas na ćwiczenie pochodzące z jednej z anegdot Masłowskiego. Wypisz na kartce 10 cech świadczących o męskiej odwadze i sile. Co to jest? Jakie cechy bezwzględnie musi mieć mężczyzna, żeby można było o nim powiedzieć, że jest silny i odważny?

Masz?
Już?

To teraz WYKREŚL te, których NIE nauczyłbyś własnej córki? :)

Ja nie znalazłam różnic. Dla mnie to ładny przykład na to, że człowiek to człowiek, a świat to trochę więcej niż różnice płci.

Wnioski z wykładu mam też takie, że pomimo tego, że uważam, że dopóki mężczyzna się z kimś poważnie nie zwiąże i nie ma dzieci to jego życie to pełen komfort, to jednak szeregu trudności na poziomie tożsamości męskiej nie ma co zazdrościć.

G.

26 kwietnia 2016

" - Dobrze mieć kumpla, z którym można głośno śpiewać stare piosenki"

Lubię Kraków z uwagi na spokój w ludziach (no dobra, od soboty lubię również z uwagi na przystojnego Pana w naleśnikarni i kino Agrafka, do którego trudno trafić. Wniosek z tego taki, że lubię również przystojnych mężczyzn i trudności. Hel yeah!). Tak się złożyło zupełnie niespodziewanie, że trafiłam ostatnio z przypadku do Krakowa na festiwal filmów filozoficznych. W sumie jako kobieta z misją i ciągle szukająca ogólnego sensu w świecie - poważnie zdziwiłabym się gdybym trafiła na festiwal czegokolwiek innego.

Wracam do swoich starych zainteresowań, żeby je trochę odkurzyć, i tak - widziałam w ciągu jednego dnia dwa filmy (obudziłam instynkt kinomana, ej!). Pierwszym z nich był dokument Pervert Park. Historia trudna, bo opowiadająca o życiu w filadelfijskim ośrodku dla przestępców seksualnych. Co ciekawe film opiera się tylko na perspektywie sprawcy, zupełnie pomijając ofiary, za to widzowi pozostawiając ocenę zarówno poszczególnych osób jak i sensu  amerykańskiej polityki wobec przestępców seksualnych w ogóle. Oczywiście pojawiły się elementy sugerujące, że twórcy idą po linii najmniejszego oporu w temacie. Bo jednak jak słyszę zdanie rozpoczynające się od: "miałem trudne dzieciństwo, ojciec mi robił to, matka tamto", to krew mi zmienia kierunek krążenia. Niemniej kilka historii spowodowało, że zamarłam w fotelu w malusieńkim studyjnym kinie Agrafka, gdzie ekran kinowy jest wielkości dwóch monitorów od laptopa. Swear. Przysięgam. W dokumencie poznasz pełne spektrum ludzkich losów. Począwszy od kobiety, która była regularnym sprawcą, poprzez studenta, który okazał się tępym waflem, bo dał się podejść jak dzieciak, a na wspierającym terapeucie skończywszy. Polecam każdemu, kto lubi filmy dokumentalne, które zapraszają do przyjrzenia się z innej strony.

Drugim filmem, który widziałam było mniej off-owe "High - Rise". I po 30 minutach pomyślałam, że Bóg mnie pokarał :) Oczywiście perspektywa zobaczenia nagiego tyłka Toma Hiddelstona była kusząca, ale w trakcie filmu sobie przypomniałam, że w zasadzie już raz widziałam i pojawiła się myśl: "Dzizas Pielka, dlaczego Ty zawsze chcesz mieć wszystko podwójnie!". Ale, żeby nie było - podobał mi się zwiastun. Jako że film powstał na podstawie książki, której nie czytałam to byłam bardzo otwarta wszystko. Wiedziałam, że ten obraz to gruba psychodela (nawet na poziomie muzyki. Wystarczy w tym miejscu wspomnieć, że jednym z utworów ze ścieżki dźwiękowej jest uwaga - COVER ABBY. Tak, TEJ Abby. Kawałek S.O.S swoją drogą w wersji Portishead polecam całym Pielk'owym zamuzycznionym sercem.:)). W każdym razie jeśli lubisz sceny krwi, imprez, przepychanek, instrumentalnego seksu i jedzenia zwęglonego psa a to wszystko w odrealnionym apartamentowcu na dodatek krzywo zbudowanym (mającym być podobno metaforą nowego świata) - to polecam. Zawsze mogę się mylić i film jest super extra tylko jak ktoś gdzieś napisał: "potrzebuję doktoratu, żeby to obejrzeć:"

Natomiast z samego krakowskiego wyjazdu mam również kilka innych refleksji :)

1. Najważniejsze w życiu to mieć kumpla, z którym możesz śpiewać na głos.
2. Chciałabym kiedyś pojechać do Oslo i myślę, że fakt spotkania innego turysty, który mieszka w Norwegii od kilku lat i pięknie opowiada o urokach i nie-urokach - to znów, nie przypadek w życiu :)
3. Sielankowe poranki warto powtarzać.
4. Znowu zaczynam lubić ludzi :)




Kurtyna.
G.

26 marca 2016

" - Pielka, miałaś taką energię, że wiedziałam, że trzeba za Tobą iść!"

Lubię jak budzi się we mnie instynkt podróżnika. Zazwyczaj wyjeżdżam, żeby nabrać dystansu, odpocząć, pobyć z ludźmi. Faktem jest, że zawsze jadę z czymś i z czymś wracam ( i nie, że jadę z walizką a wracam z dwoma, bo nie mam pojęcia jak to się dzieje, że te same rzeczy mieszczą się w jedną stronę w jeden bagaż, a w drugą już nie i ZAWSZE upycham :)). Whateva. Nie inaczej było i tym razem, choć nie była to zwykła wycieczka :)

Ruszyłam w Bieszczady w ramach coachingu w drodze i zen coachingu. Biorąc fakt, że w górach nie byłam od wielu lat było mi niezwykle miło móc je przywitać na nowo i jechałam z dużą radością ciesząc pyszczek, że je zobaczę.

Wydarzyło się dużo mniej więcej w takiej kolejności:

1. Pomaszerowałam z grupą fantastycznych ludzi w środku nocy zdobyć Tarnicę, żeby zobaczyć wschód słońca. Okazało się, że:

a. ciepłe ubranie załatwia wiele i fajnie jest się sobą z rozsądkiem zaopiekować,
b. pobudka o 3:30 to nie problem, nawet jeśli śpisz 3 godziny (no dobra, ja spałam 5 :>)
c. droga, którą pokonujesz z myślą przewodnią nabiera nowego znaczenia. Jak często świadomie chodzisz po świecie? Polecam zapoznać się z ideą coachingu w drodze i zen coachingu, bo dużo by pisać i mówić, a nic nie zastąpi realnego doświadczenia.

Jacek Walkiewicz rzekł parę lat temu: "Słyszałem wiele takich tekstów przez całe życie typu: - Człowiek się uczy na błędach. Co Cię nie zabije to Cię wzmocni. Podróże kształcą. To wszystko nieprawda. Nie podpisałbym się pod tym i moim dzieciom bym tego nie powiedział. Bo jestem psychologiem od 25 lat i znam ludzi, którzy potrafią 10 lat walić głową w ścianę i ciągle są zdziwieni, że ich głowa boli a ściana stoi. Człowiek się uczy na błędach, kiedy wie, że je popełnia. Podróże kształcą? Tak, ale tylko wykształconych ludzi. Ludzie jadą do Egiptu, stoją przed piramidami i mówią: - Patrz jaka niska, wyższa się wydawała! I to jest koniec refleksji na temat 3 tysięcy lat historii. Jadą do Meksyku i na pytanie: Jak było? mówią: Meksyk jak Meksyk, ciepło było. No i co Cię nie zabije to wzmocni, to nieprawda. Ci nie zabije to nie zabije, wcale nie musi wzmacniać. Potrafi sponiewierać i zostać na całe życie".

Jako że aktualnie próbuję się złożyć do kupki i przejść przez większe lub mniejsze zmiany, idąc drogą z naczelną myślą przewodnią (która zresztą - co ciekawe - też się zmieniała im dalej szłam i im bliżej do szczytu miałam :)) to bonusem do podpunktów a, b i c było kilka refleksji:

Po pierwsze: było ślisko, stromo i mokro, ale ciepło, bo zadbałam o siebie i umiem sobie radzić. 
Po drugie: było słonecznie i wysoko i umiałam zauważyć jedno i drugie, a nawet więcej, choć lodu pod liśćmi nie zauważyłam w drodze powrotnej, ale jak to mówią: nie wszystko naraz.
Po trzecie: ubrałam się jak na walkę o życie, a potem zauważyłam, że można przeżyć w górach w płaszczu , w szaliku i w czapce z czachą, hasając jak kozica. Yeah :)
Po czwarte: było wysoko i po raz pierdylionowy w życiu walczyłam z lękiem wysokości i przestrzeni. Robiłam w życiu różne rzeczy na przekór temu, że się boję. Był skok ze spadochronem, lot paralotnią, była Tarnica. Lęk jest zawsze. Oswojenie go pozwala mi częściej myśleć o sobie, jak o odważnym, dumnym i upartym Pielku :)
Po piąte: była obecność. Nie wiem jak często doświadczasz poczucia, że ktoś jest obok, a jednocześnie nie wsadza Ci nigdzie nosa na siłę i nie pyta jak się czujesz co 5 minut, a co 10 proforma nie powie Ci: uważaj na siebie. Tak, że nie wiesz, czy mówi to do siebie czy do Ciebie i które z Was powinno się zacząć martwić. Dla mnie to wszystko to kolosalna i namacalna różnica między ciekawską troską a obecnością.
Po szóste: Jak się we mnie coś kotłuje to widać :) To dobrze, bo to znak, że wyrosłam z chomikowania emocji i zacierania dobrego lepszym, albo złego dobrym i udowadniania komukolwiek czegokolwiek. Nie muszę być nigdzie pierwsza, nie muszę wszystkiego robić szybciej i nie muszę się ciągle cieszyć, choć lubię  i mogę :)  Kolejny sygnał obecności od jednej ze Współtowarzyszek Podróży brzmiał: "Pielka, miałaś taką energię, że ja wiedziałam, że muszę za Tobą iść". A nie byłam wtedy po swojej słonecznej stronie mocy :)
Po siódme: Upewniłam się, że nic nie dzieje się z przypadku.
Po ósme: Odbyłam nocne, inspirujące rozmowy, które ze mną zostaną na długo.
Po dziewiąte: Zostałam psychofanką spacerowania i już nie denerwują mnie plątające się pod nogami kijki do nordic walking. Od irytacji do miłości przechodzę zwinnie :)
Po dziesiąte: Po ludzku posiedziałam w towarzystwie spoko ludzi, gdzie każdy jest ultra-ciekawy. Moja głowa i popracowała i odpoczęła a droga powrotna pierwszy raz od dawna była pogodna :) Był śmiech, anegdoty i walka o życie. 
Po jedenaste: Zabrałam z Bieszczad ze sobą odwagę,  mandale i wspomnienie drogi krzyżowej zmierzającej na szczyt, gdy my schodziliśmy. Myślę, że nie bez znaczenia był fakt, że szliśmy w przeciwnym kierunku. Wśród wczesno - porannych zdobywców szczytu była między innymi: ateistka, poganka i buddystka - więc ogólnie dla uczestników drogi krzyżowej to dzieci szatana. Niby szczyt ten sam i droga podobna a jakby wszystko inne.

Oczywiście  refleksja z gór  na poziomie planktonu brzmiałaby: fajnie, ciepło i bez ludzi (bo sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął).

Niemniej dla mnie wartością - jako że od dłuższego czasu staram się być Pielxem - Uważnixem -  jest myśl o tym, co zrobić, a nawet  - co zupełnie dla mnie nowe - że może nie trzeba nic robić z tym co mi przyszło do głowy po drodze i podczas warsztatu z zen coachingu. Może czas nauczyć się odpuszczać :)

Welcome in new life? :)