Wszystko co musisz wiedzieć :)

3 grudnia 2013

"- Co umiesz robić najlepiej na świecie? - HERBATĘ!"

Rozgościłam się kilka dni temu w teatralnym fotelu. Najpierw się zdziwiłam, że w środku tygodnia w Teatrze Syrena są ludzie (no, c'moooon! Tyle się mówi o upadku kultury! Na pewno nikogo nie będzie! Jest czwartek, no błagam. Normalnie - będę ja i Malajkat!). Potem znowu się zdziwiłam (albo jestem naiwna, albo to był dzień jednej emocji :)), bo co prawda ostatni raz w tym cudownym przybytku kultury byłam parę ładnych lat temu, ale jakoś dziwnie towarzyszyło mi przekonanie, że gdzie jak gdzie, ale do teatru trzeba się ubrać. Nie że w ogóle, ale że ładnie. Okazuje się, że w teatrze trochę jak w kinie. Wciąż co prawda wita Cię w progu przystojny facet we fraku, ale na sali drzwiami w pysk wali Cię młodzieńcza popkultura. Tu jeans, tam bluza, ale w zasadzie akcja sztuki, którą relaksacyjnie wybrałam toczy się a) w XXI wieku, b) w korporacji, c) w USA czy tam innych stanach. Pielka, weeź!

Wojciech Malajkat postanowił zostać "Trenerem życia" - swoją drogą beznadziejne tłumaczenie oryginalnego tytułu.Oczywiście w USA Wojciech nie mógłby być tylko "trenerem" i mieć na imię np. Zdzisław. Jak przenosić sztukę z amerykańskich desek to literalnie! Co z tego, ze w polskich realiach zarówno teatralnych jak i w kontekście kulturowym ma się to jak pięść do oka. Więc (tak, wiem że nie zaczyna się zdania od więc) Wojciech nie jest  Zdzisławem a Colinem i nie trenerem a coachem. Jego klientką, (która cierpi na brak asertywności do tego stopnia, że hecnie postanowiła wprowadzić swojego lubego do własnego mieszkania, który z kolei postanowił wprowadzić tam również swoją kochankę oddała własne łóżko, gdyż jak twierdzi: "na pewno jest im niewygodnie na sofie!"), jest oczywiście nie jakaś tam Katarzyna tylko normalnie amerykańska Wendy. A Beata Ścibakówna z jakiegoś powodu jest Fioną z jednym blond lokiem na głowie.

No dobra Pielk - Cyniku! Calm down. Patrz na to co widzisz. A widziałam sztukę, która jest zbyt dosłowna, bohaterowie są bardzo przerysowani, ale prawdę powiedziawszy można się wśród publiczności nawet fajnie bawić, ale nie jest to obraz który zapadnie w pamięć. Malajkat w garniturze trafia w ostateczności na terapię, a Wendy jak się okazuje ma w dupie bycie asertywną, bo dobrze jej w życiu i nikomu nic do tego.

A i ja ani do teatru ani do sztuki nic nie mam. Niemniej powrotny bieg z przeszkodami w poszukiwaniu zaginionego samochodu na dłużej chyba zostanie w Pielk'owej (dobrej choć wybiórczej - powiedzą złośliwcy!) pamięci.

28 lipca 2013

"Prawdziwy sceptyk nie wstaje z łóźka"

Kiedyś było mnie objętościowo więcej. Dużo jadłam, dużo spałam, mało robiłam. 10 lat później mniej jem (w wersji hard pesymistic: "Pielka, wyglądasz jak dziecko z Ugandy"), mniej śpię (w sumie to dziwię się, że stowarzyszenie lunatyków polskich nie zaprosiło mnie do współpracy, albo na towarzyskie kolacjo-śniadania chociaż. Nudziarze, pf!) ale za to - więcej robię. W ostatnich latach łazi za mną przekonanie, że im jestem starsza tym więcej życia przede mną i tym więcej mam fajnych rzeczy do zrobienia. I nie chcesz wiedzieć jakie mam pomysły.

I wspomniane przekonanie zderza się z rzeczywistością, w której Pielk podróżuje pociągiem i słyszy, że dwudziestolatka ma zmarszczki, trzydziestolatka myśli o tym, żeby jakoś docisnąć do emerytury, ale wiadomo, że jest ciężko, bo już ją strzyka w kręgosłupie, nogi bolą, ręce opadają, a czterdziestolatka to już nawet nie ubiera ładnie w słowa swoich refleksji tylko wali światu prosto między oczy: "Ej, jestem stara i mi się nie chce". Swoją drogą nie żebym była niemiła, ale jeśli Ci się nie chce czegokolwiek ze sobą w życiu zrobić to z Pielk'owego punktu widzenia nie jesteś stara tylko leniwa. Przykro mi.

No, ale możemy też uznać, że ja mam odwróconą perspektywę wszystkiego, bo od zawsze coś robię na opak. Najpierw nauczyłam się chodzić potem raczkować, najpierw byłam aspołecznym dzieciakiem, potem przeszłam w stały tryb love is in the air - jak u Johna - swoją drogą - Young'a  i what a wonderful life - jak u Louisa Armstronga. W liceum chciałam zostać prezydentem i walczyć o wolną Ukrainę - preferencyjnie w jakimś powojennym bunkrze, żeby sobie nadać bohaterskiego rysu chyba - a na studiach, żeby się w końcu skupić na Pielko-Świecie, w którym Pielko-zabawki były ułożone na opak w złych domkach.

Niemniej jak masz dwadzieścia kilka lat i mówisz, że się starzejesz to - zrób coś.

PS. Jeśli jednak jesteś sceptyko-marudą to też fajnie. Nic nie musisz robić, wszak "prawdziwy sceptyk nawet nie wstaje z łóżka", czy to nie brzmi trochę dumnie? :>

Kurtyna.

24 maja 2013

Pielkoflow is coming to town!

Wróciłam. Nie byłam co prawda na Bahamach i nie popijałam drinków z palemką, ale w zasadzie pewną podróż odbyłam. I to była najgorsza wycieczka życia. Byłeś kiedyś nigdzie? Mój umysł był. I jak wrócił to poprosił, żebym go tam więcej nie wysyłała nawet jeśli oświadczy mi się prawnuk Einsteina z anatomią wczesnego Christopha Walz'a.

W każdym razie nieświadomie wysłałam mózg do nigdzie, z którego ledwo go wyciągnęłam. Maciej Stuhr powiedział ostatnio, że jest wdzięczny swojemu wydawnictwu za reżim i kontrolę, bo dzięki temu Stuhr Młodszy jest zmuszony do wytworzenia i opracowania jednej wartościowej myśli w miesiącu i - jak twierdzi - to całkiem dużo jak na mężczyznę! Najpierw pomyślałam (profeministycznie) "no, jak na faceta - dużo, racja!", potem (prochrześcijańsko): "ale to nie ich wina!", potem (prointelektualnie i globalistycznie): "jedna myśl w miesiącu, też mi kuźwa wysiłek (aspekt prointelektualny), dokąd ten świat zmierza, jeśli żyje na nim 7 miliardów ludzi i jako ludzkość wytwarzamy tak niewielki miesięczny zasób myślowy! (aspekt globalistczny).

Zahamowawszy jednak swoją chwilową bieżączkę doszłam do wniosku, że ja od miesiąca nie zatrzymałam się myślowo na niczym dłużej niż dwie sekundy. Znasz ten stan, kiedy jesteś czymś tak zaabsorbowany, że świat Cię musi poszturchiwać, żeby Ci przypomnieć, że nie jesteś samotnym ślepakiem chodzącym po łez padole? A życie to nie tylko to co aktualnie wysysa z Ciebie energię do granic? Zero równowagi, choć teoretycznie wszystko działa jak należy. Wstajesz, pracujesz, uczysz się, spotykasz się z ludźmi, jesteś nawet szczęśliwy, bo przecież obiektywnie patrząc wszystko się układa. No i jaka to oszczędność czasu! Taka skrótowość myślowa. Dwie sekundy na rozważania o świecie, sensie życia, ludziach, hobby czy nawet o zwykłym "co by tu ze sobą teraz fajnego porobić?". Co z tego, że poprzednie pokolenia i nasi praprzodkowie tomy o tym pisali. Może po prostu nie umieli streścić myśli w 160 znakach, ani nawet w krótkim popkulturowym "no" - wyrażającym aprobatę dla zastanego stanu rzeczywistości, czy też choćby w dłuższym i dwuczłonowym "pierdolisz, kurwa" wyrażającym niedowierzanie, względnie niechęć do czegoś? Można uznać, że każde pokolenie ma swoje prawa myślotwórcze.

Niemniej, taki stan emocjonalno-duchowy skutecznie mnie gasi, więc uznałam, że nie ma co być Pielko-flakiem (choć jest to dość łatwe, wystarczy spotkać ludzi, którym nie możesz otwarcie powiedzieć "sorry stary, ale ogólnie jest masakra i stukam nosem po betonie ryjąc weń piętami odzianymi w półbut"), tylko trzeba zabrać mózg z wycieczki i znaleźć balans.

A może lepiej nauczyć się streszczać?

22 kwietnia 2013

"Ślepa odnoga ewolucji"

Miałam w życiu przyjemność pracować z różnymi ludźmi. Fajnymi i niefajnymi. I różnie na nich reagowałam. Im byłam młodsza i im mniej wiedziałam, tym łatwiej miał ze mną każdy kto mi się nawinął. Jako wieczna dziewczynka, która na świat patrzy wielkimi (co prawda niewiele widzącymi, ale jednak!) oczami, otwiera usta, mówi "wooooow!" i czasem chce być dorosła, poważna i wzniosła, więc dokłada do tego szczyptę ideologii pt. "dobra, to teraz będę walczyć o pokój w Korei Północnej! Strzeż się Kim Dzong coś tam!", to z perspektywy czasu uważam, że to cud, że mnie nikt nie wykorzystał w jakiejś ciemnej dolinie.

W każdym razie wiele cech u różnych ludzi mi imponowało. A to, że ktoś już jest taki dorosły, że umie zarządzać swoim czasem i ma go na wszystko, a to że ktoś jest na dnie den a taki uśmiechnięty po ziemskiej kuli stąpa i słowem nie wspomni, że w sumie ma ochotę się pociąć tępą żyletką w poprzek, a to że taki młody a już specjalista w jakiejś dziedzinie, a to że zna trzysta języków i od pieluchy był lepszy z matematyki niż inne siuśmajtki, a to że ktoś plastycznie taki uzdolniony, że potrafi rysować mąką po szkle od prawej do lewej i taki elokwentny, że nawet po nieprzespanej nocy w gaciach przy lodówce stojąc zna same wielosylabowe słowa! Generalnie imponowało mi wszystko co chciałam mieć i ja, choć nie bardzo wiedziałam po co i co przykładowo miałabym ze sobą w życiu z tym czymś zrobić. Zresztą wtedy jeszcze zrobienie ze sobą w życiu czegokolwiek nie bardzo przychodziło mi do głowy.

Dziś jak już jestem trochę większa wiele rzeczy mi nie imponuje. W ostatnim czasie odkryłam, że wcale nie chcę zaszczepiać w sobie żadnych cech innych ludzi. Jasne, pewnie byłoby mi łatwiej jakbym na biegu umiała odliczyć kwotę brutto od netto na umowie. Jakbym była bardziej bezczelna pewnie szybciej osiągałabym efekty w pracy. A jakbym była plastycznie uzdolniona to rodzina pękła by z dumy, że raz na pińcet lat w Pielkowej rodzinie Picasso się urodził, na dodatek w spódnicy.

Biorę sobie od ludzi raczej ich energię. I dystans. Ten zabieram garściami i nie oddaję. Reszty przecież mogę się nauczyć. A jak nie mogę to - jako, że nie żyję na planecie Pielx The Earth - inni mogą coś zrobić za mnie, bo potrafią. Ogarniasz makra w Excelu? Klawo! Jak ja patrzę na tabele to mi mózg oczami wypływa, a krew w tętnicach krąży w przeciwnym kierunku. Pomóż. Umiesz napisać fajny tekst reklamowy? Mega-klawo, bo ja umiem tylko takie tam proste: "Nasze biuro turystyczne jest fantastyczne.", czy tam "Wpadasz - wypadasz. Samoobsługowa Żabka zaprasza". Potrafisz rzeźbić w linoleum? Czad! Chodź, mam w domu fajny kawałek podłogi, a nie mam kasy na dekoratora wnętrz.

Krótko mówiąc zmierzam do tego, że sama to ja sobie mogę dziś skoczyć. I Ty też możesz, bo choćbyś się zamknął na dwóch metrach kwadratowych zawsze będziesz pracować z ludźmi.

14 kwietnia 2013

"Prawdziwe koty, ani nie pojawiają się na kartkach urodzinowych, ani nie gonią niczego, co ma w środku dzwoneczek."

Mam poczucie, że w ostatnich dwóch tygodniach zrobiłam więcej niż w ciągu całego swojego życia w ogóle. A - dla jasności -  z  reakcji otoczenia bardziej dalszego niż bliższego wnioskuję, że nie jestem już w wieku, w którym wywracanie własnego świata do góry nogami jest postrzegane jako radosne i ochocze dążenie młodzika do szczęścia, a raczej jako zupełnie niezracjonalizowane zawracanie światu dupy.

Ze wszystkich rzeczy, które się ostatnio wydarzyły kluczowe są dwie refleksje. Po pierwsze jak mi ktoś kiedyś powie, że się czegoś nie da zrobić to zapraszam na rozmowę. Nie będzie długa, bo w zasadzie zapytam tylko ile razy próbowałeś i jak szybko przebierasz nogami. Jeśli nie próbujesz - nie rozmawiamy, jeśli nie tupiesz nogami - też nie. Bo nie interesują mnie historie o tym, że Ci się nie chce, że na coś poczekasz, albo o tym, że bezrobocie to wina państwa, polityka - też państwo, a w ogóle to jest zimno, ciemno, wieje, a wraku tupolewa ciągle nie ma. I don't care. "Czas się nie zatrzyma tylko dlatego, że teraz jest Ci źle, a potem będzie lepiej". Wiesz chociaż na jakie "potem" czekasz?

Po drugie: Jako że pierwszy raz od wielu lat musiałam podjąć naprawdę trudną decyzję obarczoną być może różnie zabarwionymi konsekwencjami to już wiem, że jedynym dla mnie ratunkiem na świecie są zaplanowane zmiany. Rozstałam się więc ze swoim słomianym zapałem, który mi kazał robić pierdylion rzeczy w tym samym czasie, a potem był zdziwiony, że nie jest mnie dwie. Że nie ma Pielka The Second. Ale rozstałam się również z gonieniem za czymkolwiek co "ma w środku dzwoneczek" i wydaje się potencjalnie atrakcyjne i ciekawe. Kiedyś przeglądając prasę, internet czy oglądając film pewnie trochę podświadomie szukałam sobie super-fajowych rzeczy do interesowania się. Nie wiem, czy szukałam w życiu pasji czy chciałam być w swoich lub cudzych oczach bardziej ciekawa. I tak widziałam np. jak w jakimś filmie bardziej bądź mniej przystojny pan perfekcyjnie skleja samoloty, gra w ping-ponga, organizuje wycieczki w Himalaje, a raz do roku to nawet jeździ na objazdowe wycieczki po Polsce trabantem! I co? I byłam gotowa szukać sobie w portfelu kasy na trabanta, kursu ping-ponga i magazynów o lotnictwie, bo to musi być ciekawe. Pomijam już fakt, że nie dość, że nie lubię jeździć samochodem to w ogóle nie interesuje mnie motoryzacja i nie odróżniam chłodnicy od przewodu paliwowego. W ping- ponga grałam kilka razy w życiu i gdyby mi się naprawdę podobało to prędzej czy później wróciłabym na salę gimnastyczną. Dzisiaj wiem, że interesują mnie tylko te rzeczy, które ode mnie nie odpadają.

1 kwietnia 2013

"Gdybym nie była Twoją siostrą, to też byś mnie nie lubiła, prawda?"

Są takie filmy, których fabuła traktowana literalnie powoduje, że cofa mi się oranżada z pierwszej komunii. Gdybym Ci opowiedziała na czym skupia się obraz Mariusza Grzegorzka o dźwięcznym tytule - "Jestem Twój", który na dodatek jest produkcją okraszoną koszmarnym plakatem promocyjnym (wszak patrzy zeń na Ciebie koleś z podbitym okiem i sercem (nie, nie na dłoni, na czole. A owe serce jest - a jakże! - przebite strzałą! - co swoją drogą stanowi pewnie ukłon w stronę miłośników kupidyńskiego kiczu. Jakby sam tytuł nie wystarczył!) to nie dość, że poza oranżadą przypomni Ci się również pierwszokomunijny obiad, to pewnie filmu nigdy nie obejrzysz. A może jednak?

Przysiadłam do tego obrazu bez specjalnego przekonania, bo trudno, żeby argumentem "za", była Roma Gąsiorowska, ale czasem im więcej mam "przeciw" tym bardziej jestem zaciekawiona. Fabuła sama w sobie to raczej romans klasy B. Jest i on i ona. I ona jest bogata i młoda, a on zapyziały i biedny. On ma matkę, która za niego myśli, a ona siostrę, która zapewne dla kontrastu i zachowania równowagi we wszechświecie, nie myśli w ogóle. W każdym razie tak się składa, że te dwa światy zderzają się ze sobą i w efekcie emocjonalny i materialny troglodyta sypia z bogatą, zgrabną panią, która nie wie czego chce od życia. Potem to już standard pt. ciąża oraz permanentne "co robić, co robić?". I to by było na tyle przy pierwszym mrugnięciu powieką. I choć z jednej strony - jak tylko orientujesz się, że już wiesz jak dalej napisano scenariusz i pojawiają się myśli z cyklu "wielkie mi halo, też umiem coś takiego napisać. A tu proszę, facet pyknął badziew o miłości i niechcianej ciąży i został rektorem łódzkiej filmówki. Jezusieeee! Na co ta kasa na kulturę idzie! Za moje pieniądze wszystko!" - to coś Ci mówi, że może warto zostać w tym świecie chwilę dłużej. Bodźcem trzymającym mnie za rękaw był nerwowy i niespokojny teatralny rys filmu.

I okazuje się, że emocjonalnie jest tu wszystko: popkultura, pyskówki, przerysowana naiwność w najgorszym wydaniu, chamstwo, konwenanse, brak akceptacji, przygodny seks, albo jakikolwiek, byle by tylko poczuć, że człowiek jest coś wart. Knucie i uśmiechy, gdy siostra siostrze podrywa męża a potem przy każdej możliwej okazji oznajmia światu, że nikt jej nie lubi, nie kocha i nie szanuje, a w ogóle to i siostra robi to z przyzwoitości. Emocje opakowano w dialogi, które przybierają na sile i koncentrują uwagę, gdy odbywają się w sterylnie wymuskanym mieszkaniu głównej bohaterki. Na tle basenu, ogródka, strzeżonego osiedla, tarasu z widokiem i kuchennego blatu, na którym nie ma nawet okruszka.

I siedzisz w swoim domowym fotelu w piżamie w grochy i pod kocem i słuchasz tych ludzi i wiesz, że coś nie pasuje. Że przecież nie może być tak czarno-biało. A jednak. Okazuje się, że pastelowemu światu miejsca ustępują nakładające się na siebie absurdy. Młoda dentystka, która nawet nie ma własnego gabinetu mieszka w willi, facet po 10-letniej odsiadce zostaje bezproblemowo zatrudniony jako ochroniarz ociekającego kasą osiedla, a absolwentka medycyny dzwoni do apteki, żeby się dowiedzieć, co oznaczają dwie kreski na teście ciążowym.

Tak oto trochę pobyłam w groteskowo-absurdalnym miejscu, w którym rzeczywistość zewnętrzna wygląda jak z turystyczno-wakacyjnego katalogu, a ta wewnętrzna jest utrzymana na nogach z plasteliny. I nie czuję się tu komfortowo. Ale za to już wiem, jak nie przenosić sztuk teatralnych na ekran. Film raczej dla miłośników przerywanego montażu, kina stressful i banalnych scenariuszy, ale także dla tych którzy lubią bohaterów rozedrganych emocjonalnie, których nie sposób lubić, choć wszystkie rękawy Twojej piżamy chcą zrozumieć.

25 marca 2013

Men for Gender!

Tomas Wetterberg, szwedzki feminista powiedział ostatnio - choć to wcale nie jest pewne, gdyż w komentarzu pod artykułem źródłowym w internetowym wydaniu Wysokich Obcasów, na który teraz się powołuję dowiedziałam się, że pan Wetterberg w ogóle nie to powiedział co napisano (co ciekawe komentarz był w języku polskim a nie szwedzkim. Otwarte zatem pozostaje uroczo szekspirowsko zabarwione pytanie "powiedział, czy nie powiedział?") - że niesprawiedliwością społeczną jest nie tylko przemoc wobec kobiet, ale również fakt, że to właśnie płeć potocznie zwana piękną i słabszą jednocześnie (no tak, przecież nie może być i silna i piękna, żaden stereotyp nie wytrzyma tylko pozytywnego nacechowania, Pielk c'mooon!) ma - krótko mówiąc - fory na starcie w sytuacjach kryzysowych. Ochoczym czytelnikom odzianym w metaforyczne i dosłowne wysokie obcasy zwizualizowano sytuację kryzysową jako katastrofę Titanica. I postawiono pytanie z tezą - jest panika, statek tonie, kto jest ratowany w pierwszej kolejności i dlaczego kobiety z dziećmi mają mieć większe szanse przeżycia niż mężczyźni? Ciśnie mi się na usta zwyczajowe kobiece "bo tak", ale nie dlatego że uważam, że kobietom pewne rzeczy się należą z tytułu przynależności do takiej a nie innej płci, ale dlatego że we wspomnianym wyżej pytaniu - na moje oko - widać wyraźnie niezrozumienie pojęcia równości.

Nie jestem feministką. W ogóle mnie nie interesuje czy Pani Minister X czuje się urażona, że ktoś nie zwraca się do niej per "Ministro!". Ba! Nawet uważam, że zajmowanie się takimi bzdetami jak odpowiednie - zdaniem sfeminizowanych pań - słownictwo w kwestii określania zawodów jest marnowaniem czasu i energii.

Niemniej z zakresu feminizmu interesuje mnie właśnie wspomniana wyżej równość. Tyle że nie absurdalna i wyabstrahowana i nie ponad wszystko, bo czy nam się podoba czy nie przypuszczalnie każdy jest w mniejszym lub większym stopniu uwikłany w pierwotne myślenie o człowieku ubrane w ramy społeczne i kulturowe. Sama złapałam się na tym, że podczas lektury wywiadu z Wetterbergiem najpierw się oburzyłam "ach, jak on śmie mi tu mówić, że kobiety na Titanicu poradzą sobie równie dobrze, jak silny, biologicznie lepiej zbudowany i przystosowany do warunków ekstremalnych mężczyzna" (no dobra, myśl była krótsza i mniej literacka, ale to się nie nadaje do publikacji :)). I tu ze wstydem przyznaję, że oto wyszło z worka moje intelektualne zasupełkowanie we wzorce kulturowe, ale szczęśliwie potem doszedł do głosu rozsądek radośnie rzekłszy, że kiedy ja myślę o równości to w ogóle nie uwzględniam biologii. Biorę pod uwagę umysł i sytuację społeczną.

Dlatego tak mnie razi, że kobiety w mediach nie są pytane o zdanie w ważnych społecznie czy politycznie sprawach, bo przecież my się znamy tylko na pogodzie, gotowaniu (a i na tym chyba coraz mniej), przygotowaniach do świąt i takim tam gadaniu o tym, że życie jest trudne, a mężczyźni do kitu. Dlatego również prostują mi się loki na głowie jak matki mówią małym córkom, że jak Jaś je ciągnie za włosy w przedszkolu, to nie ma co ryczeć, że boli tylko trzeba chyżo hycać z radości, wszak to oznacza, że córka jest atrakcyjna. Matki zazwyczaj są dumne. Dlatego również zacietrzewiam się jak słyszę, gdy kobieta dziękuje mężczyźnie za przepuszczenie w drzwiach. Bo za co tak naprawdę dziękujesz?

Z drugiej strony to matki zazwyczaj dostają z marszu prawo do opieki nad dziećmi, jakby nie było na świecie fajnych ojców i jakby każda kobieta tylko dlatego że nią jest nadawała się na matkę. Mężczyzna fryzjer to pewnie gej, a jak jeszcze się nie interesuje piłką nożną to już na bank jest gorzej niż źle i albo trzeba go ratować, albo nawrócić bo zbłądził.

To wszystko mnie stroszy, bo nie pozwala popatrzeć na człowieka całościowo. Nie ma znaczenia, kto pierwszy jest ratowany w katastrofach. W skali ludzkości prawdopodobieństwo, że przydarzy nam się coś koszmarnego związanego z wyborem kto bardziej zasługuje na życie - jest minimalne. Znaczenie natomiast ma to, czy dzisiaj jesteś ok.

18 marca 2013

Brain. Use it or loose it!

Usiadła z kubkiem kawy. Niby środek marca, a nie dość, że zima po kostki, to na dodatek wszędzie jej mówią, że wybór nowego papieża jest najważniejszym wydarzeniem miesiąca, że powinna wiedzieć, kto nim został, dlaczego wybrał takie a nie inne imię i - o zgrozo - powinna również pamiętać, że kioskarzowi u którego obecny papież przez pięćdziesiąt lat kupował gazety jest smutno i łza się w oku kręci na myśl, że stracił stałego klienta. I oczywiście nie zaszkodziłoby jej gdyby pamiętała, że Franciszek przez dekady robił sobie regularny pedicure i nie ma problemów z chodzeniem. Tyle ważnych rzeczy a dopiero 9.00.

Idzie ulicą. Tam między wierszami z kolei słyszy, że super-extra ważne jest to, że piaskarki nie jeżdżą, że śnieg w marcu to dziwadło pogodowe i na bank będzie katastrofa ekologiczna. 11.00.

Do 14.00 dowie się, że dla jej życia priorytetowe znaczenie mają relacje Marii Czubaszek z siostrą, umiejętność obsługi urządzeń elektronicznych przez Jarosława Kaczyńskiego, kondycja Kubicy, samopoczucie Justyny Kowalczyk oraz film dokumentalny o Jezusie ze Świebodzina. Potem jeszcze raz jej przypomną o papieżu. Na wszelki wypadek pewnie, gdyby Franciszek jutro zrezygnował albo metaforycznie lub dosłownie wyciągnął nogi czy coś, to przynajmniej będzie na bieżąco.

Tak opanierowawszy mózg zupełnie zbędnymi informacjami siada do laptopa i próbuje napisać coś swojego. O czymś co jest ważne, albo o kimś może. Cokolwiek. Coś, co sprawi, że odzyska poczucie jakiejkolwiek kontroli nad swoim umysłem. Myśli, czyli krótko mówiąc jest w tym stanie, w którym zazwyczaj ludzie pytają - "A Ty co tak siedzisz i nic nie robisz?".

Przyszedł e-mail. Cholera, chyba ważny. Ty, ale czekaj towarzyski tylko, to się kumpel nie obrazi jak mu odpisze jak już wymyśli co ma do wymyślenia. No, ale przyjaźń ważna rzecz to lepiej napisze od razu. Napisała. Znowu myśli. Tylko już nie o higienie swojego umysłu, a o tym co to ona w ogóle chciała. Po jaką cholerę siedzi przed tym laptopem. A! miała zebrać myśli. Zebrała. Patrzy na zegarek. Północ. Bożeee, ale się dzisiaj wydarzyyyyło. Jest zmęczona. Pokłóciłaby się z kimś, żeby chociaż wiedzieć co ją denerwuje, ale wszyscy z którymi się zazwyczaj ładnie różni poszli spać. Napisała dwa zdania. Skreśliła, poprawiła i poszła odzyskać mózg.

11 marca 2013

More or less?

Jeśli coś mnie interesuje to zazwyczaj prawdę powiedziawszy niespecjalnie można ze mną porozmawiać o czymkolwiek innym, gdyż przy każdej możliwej okazji niby przypadkiem, niby mimochodem - hecnie zmieniam temat.

Obrazując zupełnie przeciętny dialog ze mną wygląda średnio dwieście razy na dwieście dwa tak (dwa to sytuacje, w których najnormalniej nie lubię swoich rozmówców, albo jestem na tyle zmęczona, że nie obchodzi mnie co u mnie samej):

Ja: o! Co u Ciebie? (złośliwi powiedzą, że to jest moment, w którym szukam pola do zaczepki, ale ja w ogóle nie wiem o co im chodzi!)
Współkonwersator (pewnie nie ma takiego słowa, bo brzmi jak nazwa zawodu): A w sumie spoko. Wiesz idę ostatnio ulicą i widzę, a tam dziewczyna w taaaaaakich szpilkach, po taaaaaaakim śniegu szła. Dasz wiarę? Ale tak w ogóle to dobrze. W pracy też wszystko w porządku, w domu ok... (przeciętnie nie da się więcej powiedzieć na jednym wdechu, dlatego Współkonwersator łapie oddech i pojawia się zazwyczaj pytanie- morderca...) A co u Ciebie Pielks?
Ja: Super. Ostatnio przeczytałam / obejrzałam / zobaczyłam / zrobiłam (tu historia na którą nie mamy tyle czasu :)) i mówię Ci no! Tak mi się podobało (bądź nie podobało i jestem wściekle oburzona, ale to oczywiście zależy od historii na którą nie mamy tyle czasu :)).
<jakieś 20 minut później dokonuję autorefleksji, która może nie jest zbyt rychliwa, ale grunt że nadchodzi, gdyż właśnie wtedy dociera do mnie, że nie dowiedziałam się co słychać u rzeczonego Współkonwersatora. Poza tym już prawdopodobnie nie mam czym oddychać> No, to mówisz, że u Ciebie wszystko ok?
Współkonwersator: No w sumie tak. Ostatnio...
Ja: Kurczę, wiesz co! Bo ja w zasadzie muszę już lecieć, ale jesteśmy w kontakcie i zgadamy się, słowo.

Tak się właśnie słyszę. Od niedawna. Moje otoczenie trochę do tego przywykło, co bliżsi to już wiedzą, że nawet jak nie zapytają co u mnie to i tak im powiem, więc czasem obustronnie omijamy dzienną porcję kiziania i głasków. Tylko walę od razu między żebra. W sumie jak już powiem co mam do powiedzenia to zazwyczaj jest po bólu.

Hecność całej sytuacji polega na tym, że o wszystkim co mnie kiedykolwiek interesowało dowiedziałam się od innych ludzi. Z tych krótkich zdań między moim pierwszym oddechem a drugim. Myślę sobie zatem, że jednak mniej często znaczy więcej. Może właśnie dlatego Antonii Słonimski ponoć kiedyś napisał recenzję filmu złożoną z dwóch słów "Krótka rolka". Koniec. Amen.

4 marca 2013

"Umówmy się, że wszystko co teraz widzisz jest naprawdę"

Taką nietypową propozycję złożył mi Wojciech Smarzowski ustami głównego bohatera "Małżowiny". Ok, myślę i zaczynam się rozglądać. W pierwszych minutach filmu jednak okazuje się, że pewne są tylko trzy rzeczy.

Po pierwsze: jestem w kinie (bo siedzę w fotelu, obok mężczyzna, który z czasem okazuje się być koneserem libacyjnego humoru, wszak najbardziej śmieszą go wszystkie postimprezowe sceny, w których zamiennie się rzyga i siedzi na klopie. Po mojej drugiej stronie koleżanka - współtowarzyszka seansu, której dla odmiany nic nie śmieszy. Za mną rząd ludzi gapiących się bardziej bądź mniej refleksyjnie w ekran. Ustalenie pierwsze trafne - kino!).

Po drugie: Na ekranie widzę M., który jest mężczyzną o dość dekadenckim wyglądzie w powyciąganym czarnym swetrze. I który chyba nie lubi spodni, bo nosi je niezwykle rzadko, a cała jego garderoba to właśnie ów sweter, t-shirt - czarny, a jakże! oraz płaszcz, pewnie dla kontrastu - (ta, biały - chciałbyś!) - szary! M. postanowił mi pokazać swoje nowe mieszkanie, bo właśnie mi powiedział, że zostawił swój stary dom i wymyślił sobie następny. No cóż. Można by stwierdzić, że wymyślanie to nie jest najwybitniej rozwinięta umiejętność u M. Wpuszcza mnie do mieszkania w którym dekorator wnętrz o artystycznym usposobieniu nie mógłby wiele zrobić. Jedna umywalka, jeden balkon, jedno łóżko, jeden stół, jedna szafa z lustrem. I jedna siekiera, ale za to za szafą. Wszystko jest odrapane, brudne, wczesnogierkowskie i trochę klaustrofobiczne. Mam poczucie, że to miejsce pasuje do M. i przekonanie, że stąd się nie wychodzi. Ustalenie drugie trafne - poznałam smutasa.

Po trzecie: M. jest pisarzem z dorobkiem. Ma na koncie jedną książką o dzieciństwie. Takie podobno najłatwiej pisać, bo każdy miał dzieciństwo. Pracuje nad drugą.

No to rzeczy pewne mamy ustalone. Potem już niczego nie jestem pewna, ale skoro umówiłam się, że wszystko jest naprawdę to staram się słowa dotrzymać. Ale z każdą minutą coraz mniej wiem co widzę. Chyba przestałam być w kinie! Cholera! Chyba jestem w teatrze! Chłoptaś o szczeniackim poczuciu humoru i kobieta obok to żaden dowód na moje położenie. Do teatru też chodzą ludzie. No i M. mówi do mnie prozą, która w większości zmieściłaby się na kilku stronach maszynopisu. Na dodatek wcale nie jestem z M. za pan brat. Właśnie się zorientowałam, że go podglądam okiem jednej kamery. To dlatego widzę tylko jeden kawalersko umeblowany pokój i długi korytarz. Trochę się wstydzę.

"- Ty, a o czym będzie Twoja nowa książka?
- O życiu.
- No, ale to co w niej będzie?
- Wszystko. Krew, pot, morderstwo, sex.
- Ty, ale to nie za ciężki temat?"

Zaczynam podejrzewać, że M. szuka inspiracji do swojej nowej książki, że jeszcze nic nie wie, ale za nic na świecie nie da po sobie tego poznać, bo przecież ma wyobraźnię. Jestem więc w wymyślonym domu, w którym odbywają się liczne spotkania towarzyskie, pijackie imprezy, maszyna do pisania ciągle chodzi, choć ani jedna kartka nie została zapisana w całości. Jestem w domu, którego mieszkaniec podgląda swoich sąsiadów przez judasza w drzwiach. Dlaczego do licha nie robi tego przez okno? (Niemniej, to poniekąd usprawiedliwia moje podglądanie M. i włażenie mu w prywatność z buciorami. Jest wszak tak zajęty, że nie ma szans, żeby mnie zauważył i wyrzucił jedynymi - poza balkonowymi - drzwiami, które ma).

Podejrzewam w związku z tym, że w takim układzie jestem obserwatorem świata M. I to tym razem jest jedyna rzecz, którą widzę naprawdę. Bo już nie wiem, czy sąsiadów wymyślił, czy to oni go inspirują. Ale widzę, że ma wyobraźnię i że jego praca twórcza to krew, pot, łzy i alkohol.

Taki to jest właśnie film, w którym wszystko raczej podejrzewasz niż wiesz i raczej przeczuwasz niż rozumiesz. Jednocześnie jest to obraz, który warto obejrzeć, choćby dlatego, żeby zobaczyć, że Muniek Staszczyk od 1998 r. nie zmienia się nawet w zakresie ilości włosów na głowie, a Marcin Świetlicki swoim cyniczno - ujmującym głosem bardzo dobrze tworzy alternatywny świat, który może Cię trochę uwierać, będzie Ci ciasno, zimno, czasem niewygodnie, ale warto tam zagościć. Kiedy ostatnio spędziłeś w obcym miejscu 64 minuty?

Jeśli Samrzowski, będzie się z Tobą chciał umówić na to samo co ze mną i mu przytakniesz to będzie Ci trudniej, bo nie utrzymasz się trzymając się kurczowo rzeczywistości.

25 lutego 2013

"always sticking emotions in things that have no emotions"

" - Dzień dobry, co podać?
 - Kajzerkę poproszę i mleko może jeszcze i kawę, ale tę zieloną, bo mówię Pani ta niebieska taka  lura, że nikt mi w domu tego pić nie chce.
- Mnie smakuje! 13,40!"

"- Dobrze, że jesteś. Weź te zaległe faktury wystaw i zanieś do Jadzi.
- Mam dwa pytania
- Ale szybko, bo jestem jedną nogą na ulicy już. 
- Na kiedy? I kim jest Jadzia?
- Na za godzinę. Jadzia to ta dziewczyna co to sama w kącie siedzi i tak dziwnie mruczy jak mówi "dziękuję"
- Chyba warczy.
- Wolę myśleć, że mruczy."

"- Idę do domu, będę sobie dzisiaj sklejać ikebanę z koleżankami i popijać drinki z palemką.
- Znalazłabyś sobie jakieś normalne hobby w końcu!
- Jak w zeszłym tygodniu chodziłam na spotkania anonimowych fascynatów wierszy międzywojennych wydawanych po węgiersku, to też Ci się nie podobało!
- Dom posprzątaj, syf tu taki, że przejść nie można"

"- A wczoraj oglądałem wiadomości i podobno znowu to wszystko wina Tuska
- A co konkretnie?
- Nie wiem, tak dokładnie nie słyszałem. Właściwie to żona rano coś mówiła, ale................"I tak dalej i tak dalej i tak dalej.

Słowa, słowa, słowa chciałoby się rzec. Nie wiem ile człowiek przeciętnie słów słyszy w ciągu dnia (swoich lub cudzych), ale lwia część z nich sama w sobie nic nie znaczy. Są jednak takie wyrazy czy zwroty, które działają na nas gorzej niż źle i powinny dostać nagrodę słowotwórczej Złotej Maliny. I nie mówię tu o wiodących prym zbitkach liter składających się na "śmierć", "głód", "bezrobocie", czy "teściowa od jutra mieszka z nami". Umówmy się, że bez odpowiedniego kontekstu sytuacyjno - społecznego te akurat słowo-zwroty nie mają znaczenia, ok? 

Ale są inne. Ja przynajmniej znam takie, na dźwięk których mój mózg zaczyna pytać dlaczego dziesięć lat temu nie postanowiłam zostać samotnym, saharyjskim wędrowcem albo chociaż mnichem w buddyjskim klasztorze.

Jakie to słowa?
Dwa.

Pierwsze: Poświęcenie.

Zestawienie "a ja się tak dla Ciebie poświęciłam / poświęciłem" to już jest level hard i sygnał, że na sto procent zaraz zacznie się niekończąca się wyliczanka o tym co się kryje pod "tak" oraz "dla Ciebie". Jestem zdania, że człowiek wytaczający w jakimkolwiek dialogu tak ciężkie działo wyhodował sobie na własny użytek małego pupila, który wizualnie może przypominać a to Małego Głoda, a to - u tych bardziej romantycznych - Serce albo Rozum (to akurat pewnie raczej u miłośników medycyny i racjonalistów), który jednak w momencie wyartykułowania tych słów przestał być pluszakiem z ładnymi oczkami. Stał się monster of the year. Bo narzuca problemy poświęcającego, temu w imię którego było poświęcane. I zostaje Ci albo rozłożyć ręce i powiedzieć, że Twoje poświęcenie to Twój wybór, albo docenić i uciekać chodem nierychliwym acz stanowczym, ewentualnie od razu brać nogi za pas. To jest słowo z którym nie wiadomo co zrobić.

Drugie: Zrobię za Ciebie. Czasem przybiera formę "pomogę Ci".

Słowo-zwrot, który uwielbiają głównie matki dzieci mniejszych i większych. Naturalna tendencja człowieka do lenistwa nie pozwala zaprotestować w przypadku takiej oferty samopomocowej - to z jednej strony, a z drugiej intuicja mówi, że skoro moje koleżanki w przedszkolu już potrafią wiązać buty, a ja jeszcze nie, to coś tu do licha poszło nie tak! Co bardziej uparte maluchy to się zaprą i sobie same  próbują na tych bucikach wiązać supełki, nawet jeśli ich cały obuwniczy arsenał to buty na rzepy i klapki (wszak mama zadbała, żebyś się o byle sznurki nie potykał, czyż nie?). Inne dzieci się nie bronią i dorastają w przekonaniu, że można się nauczyć jeździć na rowerze oglądając Wyścig Pokoju.

Znasz słowa bardziej hamujące rozwój?

18 lutego 2013

The name of the game is...?

"- Ty wiesz, co! Udało mi się dzisiaj zrobić wszystko co planowałem!" - usłyszał podróżujący Pielk i nadstawił ucha i oka. Ucha, żeby potencjalnie dowiedzieć się jak planować, a oka żeby sprawdzić czy przypadkiem współpasażer nie jest odpowiednim kandydatem na Pielko-Męża, bo Pielk już wie z obserwacji i doświadczeń przeróżnych, że sto procent wykonanego planu to - umówmy się: elita ludzkości. Okazało się jednak, że za myślą pana pasażera nie szło już zupełnie nic więcej. Ot, pochwalił się przed kolegą. I z oświadczyn nici, ze ślubu nici, hormony nie buzują, a w ogóle to pewnie mu tam raz wyszło i wielkie halo.

Po pierwotnym oburzeniu, że jednak podróżując pociągiem nie dowiem się jak żyć (swoją drogą od premiera się nie dowiedziałam, od przyjaciół się nie dowiedziałam, od rodziny również, od przypadkowych przechodniów także, to jest to dla mnie wystarczający argument, żeby uznać, że są takie rzeczy, które sama samiusieńka wiem najlepiej) przyszła do mnie - być może prosta, acz pewnie mniej instynktowna - myśl, że: panu się nie udało tylko się nauczył. Z tym, że nie tego jak planować (bo to też żadna filozofia, każdy poradnik dla opornych Ci powie. Nawet ten, który w ogóle nie będzie związany z tym czego w nim szukasz. Chcesz schudnąć? Planuj! Chcesz awansu w pracy? Zaplanuj cel!), ale tego jak się nie przeceniać.

Swego czasu codziennie wieczorem siadałam z kartką i długopisem i zastanawiałam się nad tym co mam do zrobienia następnego dnia. Kartka była formatu A4. Potrafiłam zapisać całą i nawet mi przez myśl nie przeszło, że nie dam rady, bo jutrzejsza doba ma dokładnie tyle samo godzin co ta dziś. Ba, w samym fakcie zapisania jednej strony widziałam nadzieję - wszak zabazgrałam papier tylko jednostronnie! Każdy punkt miał podpunkt, potem jeszcze literki i myślniki, a na koniec priorytetowo na zielono to co nie jest takie superważne, ale chętnie bym zrobiła a na czerwono to co muszę już zrobić, bo dziś nie zdążyłam i przełożyłam na to cholerne jutro. Aaaaaa! I guzik. Podczas planowania, zawsze, ale to zawsze wydawało mi się, że jestem superherosem tyle, że bez fikuśnych rajstopek, światowej sławy i umiejętności latania.

Nie jestem.

Po pięćdziesiątej próbie naprawienia świata za pomocą kolorowej kartki A4 mój plan na jutro ma dziesięć punktów.

15 lutego 2013

"Hello teacher, tell me what's my lesson"?

Witam,

zanim zabrałam się do pisania bloga przejrzałam kilka innych i nawet natknęłam się na informacje z cyklu „co zrobić, żeby nie zanudzać na wstępie”, „jak zatrzymać czytelnika na dłużej”, czy też – wersja dla leniwych - „blog od kuchni na szybko”, chociaż nie pamiętam już czy ten ostatni nie był po prostu o studenckich kulinariach w wersji instant.

Jednak wstępnie z sieciowego research'u wyszło mi tyle, że ten wpis powinno zaczynać jakieś lotne motto, które pozwoliłoby Wam zapamiętać, że ja to ja i że extra-klawo-czadowy jest sam fakt, że nastukałam w klawiaturę kilka zdań. Koledzy marketingowcy pewnie będą zawiedzeni, ale żadne lotne motto mi nie przyszło do głowy (cóż, od jakiegoś czasu podejrzewam, że mój mózg (prawdopodobnie zresztą ludzki w ogóle) to wcale nie jest ferrari z turbodoładowaniem, które ogarnia każdą drogę jaką przyjdzie mu przemierzyć, nawet jeśli jest to mongolska autostrada (i tu informacja na przekór tym, co to sobie tak lubią z rana ponarzekać czy to hobbystycznie czy ku podtrzymaniu rodzimej kultury narzekaczej – znalazłam kiedyś ranking 50 najgorszych dróg na świecie, i nie ma tam Polski, nie ma jej zresztą nawet w pierwszej dwudziestce)). Wracając jednak do mózgu to jak wspomniałam kilka linijek wyżej nie jest to najwspanialszy wynalazek ludzkości, a że ja się od tej ludzkości zasadniczo przesadnie nie różnię, to i nie mam w głowie czerwonego, klimatyzowanego jumbo jeta, ale normalnie jak większość – trabanta czy inną wołgę. Ci mniej rozwinięci ewolucyjnie to pewnie mają furmankę. Nawiasem: moja wrodzona złośliwość właśnie mi podpowiedziała, żebym uważała, aby nie być jak Wiadomo - Jaki - Samolot, z Wiadomo - Jakiej - Katastrofy i się nie roztrzaskać o brzozę z Wiadomo - Jakiego - Kraju.

Niemniej motta nie będzie. A co będzie? To zależy od tego jak się będziemy dogadywać. Nie tyle ja z Wami, co ja ze sobą. Z pewnością nie będzie wszystkiego, bo nie znam się na wszystkim i mam ku temu powody, do których nie należą ani brak czasu, ani brak chęci, ani nawet brak ultraszybkich neuronów między jednym uchem a drugim.

Czuję, że zaczął mi się pisaczy okres. Przypuszczam, że dość dawno, pewnie byłam wtedy pacholęciem. A długo, długo potem uznałam, że to całkiem przyjemnie tak sobie usiąść, poknuć i coś napisać.

Welcome into the jungle!