Wszystko co musisz wiedzieć :)

10 lutego 2018

Co u Ciebie? Czyli wdzięczna ballada o kuternodze w 4 ścianach :)

Dziś wpis dla zwolenników postów o życiu. Na krótkie pytanie: "co u Ciebie?" odpowiadam ostatnio "różnie".

Głównie na skutek wydarzeń, których efektem jest fakt zostania chwilowo rezolutną kuternogą. Jako że lubię myśleć o świecie - najczęściej - w kategoriach kontrolowanego optymizmu ("będzie spoko, tylko musisz coś robić już, teraz, natychmiast), oraz - rzadziej - niekontrolowanych smętów ("czemuż aż czemuż mnie to spotkało <smutna minka i płaczący kot>, to postanowiłam połączyć jedno z drugim. Opowiem Wam o tym czego się nauczyłam po wypadku. Głównie nauczyłam się trochę więcej, o tym jak lepiej żyć.





Po kolei natomiast:

Miałam wypadek i otrzymałam wyrok w postaci 14 dni w gipsie. Słowo wypadek brzmi dramatycznie, ale dla jasności - źle podskoczyłam, prawdopodobnie chciałam zrobić coś za szybko i efekt w postaci zwichnięcia rzepki i nadłamania czegośtam w kolanie - gotowy. Zalecenia: chodzenie za pomocą kul łokciowych (o ile chodzenie proszę Pani będzie w ogóle konieczne) i leżenie wspomniane wyżej dwa tygodnie, a dla urozmaicenia dawka adrenaliny w postaci codziennych zastrzyków przeciwzakrzepowych (hell yeah!). Oczywiście czasem sobie w życiu myślałam jakby to było poleżeć w chacie na L4, ale jakoś w żadnej swojej wizji tak malowanej przyszłości nie kuśtykałam o kulach. Niemniej - stało się. To trochę jak szlaban na życie dla kogoś, kogo dzień zazwyczaj zaczyna się o 7:30 (po otwarciu Pielkooka) i kończy po 23.00 (po zamknięciu obu Pielkooczu do snu), i prawie kazdy dzień jest wypełniony aktywnościami różnej maści i treści. I teraz pojawia się pytanie, które już dawno zostało zadane: JAK ŻYĆ? :D

Po zerowe: nie zostać rozmemłańcem. Wstać rano, ubrać się, umyć, zjeść śniadanie o tej samej porze co zwykle. Bussiness as usual. Pamiętam taki moment w swoim życiu, kiedy tak bardzo nic mi się nie chciało, że nie dość, że żyłam w piżamie to nawet wstawać na siku mi się nie chciało. Doprecyzowując - nie chciało mi się wstać, bo sikać a i owszem. Ot, taki miałam niewesoły epizod w życiu. I kiedyś postanowiłam go już nigdy nie powtórzyć, więc fakt zwichnięcio - złamania nogi nie mógł mi przeszkodzić.

I to z zasadzie pewnie jedyna uniwersalna rzecz, którą można by było wstępnie acz niechętnie przeze mnie potraktować jako radę :)

Za to wiem czego nauczyło mnie uziemienie i czego z tej okazji doświadczyłam. Chcesz poczytać? Weź sobie herbatę, a ja spieszę Ci opowiadać :)

Po pierwsze: Z wejścia wszyscy wiedzą, że "gdyby kózka nie skakała, to by...". Doprecyzowując: wie to Twoja Matka, Twój Ojciec, Twoja Sąsiadka, Twój Szef, Twoi Funfle, Twój ortopeda (w moim wypadku wszyscy trzej), Obcy Ludzie, kurier UPC i mam podejrzenie, że nawet 12 -letni pies moich rodziców to wie i gołąb, który odwiedza mój parapet od miesiąca. Aż szok, że Ty tego nie wiesz. Co z tego, że zanim się zwichnęłaś to robiłaś coś sto razy, co z tego, że jak patrzysz na swoje wyjście spod prysznica to jest ono z założenia źródłem śmierci. Było nie skakać i już!

Po drugie: Twój pies ma w dupie, że nie możesz chodzić. Nie wiesz jak go ominąć, gdy leży na środku? Twój problem. Przestrzeń osobista przynajmniej mojego psa - jest nie do ruszenia jak Chińska Republika Ludowa.

Po trzecie: Świat nie upadnie jak gdzieś nie pojedziesz. Planowałam wyjazd do Wenecji w lutym, nie dało rady. Lekarz powiedział, że wsadzenie mnie w gondolę to prosta droga na dno. Takżeten. Wenecja stała tyle lat, postoi jeszcze trochę i poczeka. Podobnie jak kilka innych rzeczy. 

Po czwarte: Wszyscy chodzą szybciej od Ciebie. Trudno się z tym pogodzić, kiedy masz 30 lat i 200 metrów to dla Ciebie wyczyn. Dla zobrazowania jak duży dodam, że gdy go pierwszy raz pokonałam to położyłam się i spałam do następnego poranka. W takich sytuacjach średnio ma znaczenie, że na codzień jesteś młoda, zdrowa, dobrze się odżywiasz, pijesz wodę i regularnie ćwiczysz. W tym stanie - nie jesteś zdrowa, koniec. Nabrałam pokory. Bo nagle się okazuje, że nie mogę się nawet sama ruszyć do toalety, do kuchni a i spać muszę chodzić wtedy kiedy ktoś będzie miał chęć lub możliwość mi pomóc, a nie wtedy kiedy ja coś chcę. Cierpliwość i pokora  ratuje życie, albo przynajmniej pozwala zachować pogodę ducha.

Po piąte: Nie wstydzę się swoich słabości. Nie udaję, że umiem donieść kawę do stolika, kiedy poruszam się o dwóch kulach i nie mogę nic przenieść z miejsca na miejsce. Nie udaję, że chce mi się ładnie wyglądać. Siłą rzeczy musiałam nauczyć się prosić o pomoc. Zazwyczaj mam w sobie mocne przekonanie, że przecież metoda działania na "ja sama, ja sama" to najlepsza z możliwych. A tu klops. Bo jak chcesz w tym stanie sama iść do kuchni (jakieś 20 metrów), to albo się przewrócisz, albo dojdziesz ale i tak padniesz z głodu. Ostatecznie lepiej zapytać, czy ktoś z domowników się przypadkiem nie wybiera w Twoim kierunku. Choć przyznaję, że w momencie kiedy założono mi już ortezę, która pozwala na zdecydowanie większy zakres ruchu niż gips - to od razu wymyśliłam, że kieszenie są super. Ładuję w nie wszystko co da się zabrać z kuchni.

Po szóste: Dresy są najlepsze na wszystko. Ogólnie uważam, że jeśli masz pełną szafę i nigdy nie wiesz w co się ubrać - to mogę Ci niemal zagwarantować, że problem po zwichnięcio-złamaniu ulegnie rozwiązaniu. Dres. Pasuje do wszystkiego, jest wygodny. Szczytem elegancji był dla mnie moment, kiedy służbowo połączyłam się na Skypie i założyłam marynarkę do dresu. No bo co! Spróbuj przecisnąć gips przez spodnie - rurki.

Po siódme: Nie doceniałam znaczenia bicepsów w pielko-ciele. Ogólnie ręce mam od zawsze jak nastolatka. Małe, chude i bez grama mięśnia. Jak te bezmięśnia musiały mnie nagle zacząć nosić - to nagle pojawiły się zarysy jako takich bicków.

Po ósme: Ludzie są cudowni. Wszyscy dbają o mnie najlepiej jak umieją. Oferują pomoc, podjadą po moje badanie do szpitala, poszukają rehabilitanta, polecą fizjoterapeutę. No miłość, kurwa. Mam łzy w oczach do dzisiaj.

Po dziewiąte: Pogodę ducha pomaga mi utrzymać myślenie w kategori: potrwa to jeszcze tylko chwilę i będziesz znowu hecnie fikać. Nie dopuszczam żadnej innej opcji. Muszę bardziej dbać o kolana - spoko, ale nie widzę możliwości prowadzenia mniej aktywnego trybu życia.

Po dziesiąte: Nabawiłam się urazu psychicznego głównie związanego z chodzeniem po schodach. Jestem mięczakiem, boję się bólu no i trudno - trzeba było pierwsze wejścia i zejścia jakoś przeżyć i sprawdzić czy boli czy nie. I tu słowo do osób, które chcą dobrze i mają jak najlepsze intencje, bo odzywa się ich wewnętrzny Wspieracz. Pamiętajcie proszę, że NIE POMAGA GDY:

a. opowiadasz mi o złamaniach i zwichnięciach wszystkich członków swojej rodziny
b. opowiadasz mi jak bardzo straszne rzeczy mogły mnie spotkać, a nie spotkały
c. opowiadasz jak zbudowane jest kolano i co się stanie jak źle stanę
d. opowiadasz mi o przebytych przez siebie, znajomych, rodzinę czy sąsiadów operacjach: więzadeł, troczków, miesiącach rehabilitacji i możliwości posiadania w wyniku urazu krótszej stopy.
e. podsyłasz mi linki do stron o urazach kolana.

Ja mam bardzo plastyczną wyobraźnię. Jak po takim zastrzyku informacji mam się zmierzyć ze schodami wysokości 20 cm - to w mojej głowie widzę obrazkowo zdjęcia rtg, usg i rezonansy wszystkich osób, o których mi wspominasz, lub które zobaczyłam. DON'T DO IT. NEVER.

Po jedenaste: Najlepsze co możesz w życiu usłyszeć to czasem: "kocham Cię" a czasem "orteza na 6 tygodni, twarde buty i proszę przyjść za 14 dni będziemy się uczyć chodzić". I kiedy dowiadujesz się, że trekkingowe buty są super :)

Kurtyna.

PS. Zdjęcie pochodzi ze strony pojedzone.pl.