Wszystko co musisz wiedzieć :)

22 kwietnia 2013

"Ślepa odnoga ewolucji"

Miałam w życiu przyjemność pracować z różnymi ludźmi. Fajnymi i niefajnymi. I różnie na nich reagowałam. Im byłam młodsza i im mniej wiedziałam, tym łatwiej miał ze mną każdy kto mi się nawinął. Jako wieczna dziewczynka, która na świat patrzy wielkimi (co prawda niewiele widzącymi, ale jednak!) oczami, otwiera usta, mówi "wooooow!" i czasem chce być dorosła, poważna i wzniosła, więc dokłada do tego szczyptę ideologii pt. "dobra, to teraz będę walczyć o pokój w Korei Północnej! Strzeż się Kim Dzong coś tam!", to z perspektywy czasu uważam, że to cud, że mnie nikt nie wykorzystał w jakiejś ciemnej dolinie.

W każdym razie wiele cech u różnych ludzi mi imponowało. A to, że ktoś już jest taki dorosły, że umie zarządzać swoim czasem i ma go na wszystko, a to że ktoś jest na dnie den a taki uśmiechnięty po ziemskiej kuli stąpa i słowem nie wspomni, że w sumie ma ochotę się pociąć tępą żyletką w poprzek, a to że taki młody a już specjalista w jakiejś dziedzinie, a to że zna trzysta języków i od pieluchy był lepszy z matematyki niż inne siuśmajtki, a to że ktoś plastycznie taki uzdolniony, że potrafi rysować mąką po szkle od prawej do lewej i taki elokwentny, że nawet po nieprzespanej nocy w gaciach przy lodówce stojąc zna same wielosylabowe słowa! Generalnie imponowało mi wszystko co chciałam mieć i ja, choć nie bardzo wiedziałam po co i co przykładowo miałabym ze sobą w życiu z tym czymś zrobić. Zresztą wtedy jeszcze zrobienie ze sobą w życiu czegokolwiek nie bardzo przychodziło mi do głowy.

Dziś jak już jestem trochę większa wiele rzeczy mi nie imponuje. W ostatnim czasie odkryłam, że wcale nie chcę zaszczepiać w sobie żadnych cech innych ludzi. Jasne, pewnie byłoby mi łatwiej jakbym na biegu umiała odliczyć kwotę brutto od netto na umowie. Jakbym była bardziej bezczelna pewnie szybciej osiągałabym efekty w pracy. A jakbym była plastycznie uzdolniona to rodzina pękła by z dumy, że raz na pińcet lat w Pielkowej rodzinie Picasso się urodził, na dodatek w spódnicy.

Biorę sobie od ludzi raczej ich energię. I dystans. Ten zabieram garściami i nie oddaję. Reszty przecież mogę się nauczyć. A jak nie mogę to - jako, że nie żyję na planecie Pielx The Earth - inni mogą coś zrobić za mnie, bo potrafią. Ogarniasz makra w Excelu? Klawo! Jak ja patrzę na tabele to mi mózg oczami wypływa, a krew w tętnicach krąży w przeciwnym kierunku. Pomóż. Umiesz napisać fajny tekst reklamowy? Mega-klawo, bo ja umiem tylko takie tam proste: "Nasze biuro turystyczne jest fantastyczne.", czy tam "Wpadasz - wypadasz. Samoobsługowa Żabka zaprasza". Potrafisz rzeźbić w linoleum? Czad! Chodź, mam w domu fajny kawałek podłogi, a nie mam kasy na dekoratora wnętrz.

Krótko mówiąc zmierzam do tego, że sama to ja sobie mogę dziś skoczyć. I Ty też możesz, bo choćbyś się zamknął na dwóch metrach kwadratowych zawsze będziesz pracować z ludźmi.

14 kwietnia 2013

"Prawdziwe koty, ani nie pojawiają się na kartkach urodzinowych, ani nie gonią niczego, co ma w środku dzwoneczek."

Mam poczucie, że w ostatnich dwóch tygodniach zrobiłam więcej niż w ciągu całego swojego życia w ogóle. A - dla jasności -  z  reakcji otoczenia bardziej dalszego niż bliższego wnioskuję, że nie jestem już w wieku, w którym wywracanie własnego świata do góry nogami jest postrzegane jako radosne i ochocze dążenie młodzika do szczęścia, a raczej jako zupełnie niezracjonalizowane zawracanie światu dupy.

Ze wszystkich rzeczy, które się ostatnio wydarzyły kluczowe są dwie refleksje. Po pierwsze jak mi ktoś kiedyś powie, że się czegoś nie da zrobić to zapraszam na rozmowę. Nie będzie długa, bo w zasadzie zapytam tylko ile razy próbowałeś i jak szybko przebierasz nogami. Jeśli nie próbujesz - nie rozmawiamy, jeśli nie tupiesz nogami - też nie. Bo nie interesują mnie historie o tym, że Ci się nie chce, że na coś poczekasz, albo o tym, że bezrobocie to wina państwa, polityka - też państwo, a w ogóle to jest zimno, ciemno, wieje, a wraku tupolewa ciągle nie ma. I don't care. "Czas się nie zatrzyma tylko dlatego, że teraz jest Ci źle, a potem będzie lepiej". Wiesz chociaż na jakie "potem" czekasz?

Po drugie: Jako że pierwszy raz od wielu lat musiałam podjąć naprawdę trudną decyzję obarczoną być może różnie zabarwionymi konsekwencjami to już wiem, że jedynym dla mnie ratunkiem na świecie są zaplanowane zmiany. Rozstałam się więc ze swoim słomianym zapałem, który mi kazał robić pierdylion rzeczy w tym samym czasie, a potem był zdziwiony, że nie jest mnie dwie. Że nie ma Pielka The Second. Ale rozstałam się również z gonieniem za czymkolwiek co "ma w środku dzwoneczek" i wydaje się potencjalnie atrakcyjne i ciekawe. Kiedyś przeglądając prasę, internet czy oglądając film pewnie trochę podświadomie szukałam sobie super-fajowych rzeczy do interesowania się. Nie wiem, czy szukałam w życiu pasji czy chciałam być w swoich lub cudzych oczach bardziej ciekawa. I tak widziałam np. jak w jakimś filmie bardziej bądź mniej przystojny pan perfekcyjnie skleja samoloty, gra w ping-ponga, organizuje wycieczki w Himalaje, a raz do roku to nawet jeździ na objazdowe wycieczki po Polsce trabantem! I co? I byłam gotowa szukać sobie w portfelu kasy na trabanta, kursu ping-ponga i magazynów o lotnictwie, bo to musi być ciekawe. Pomijam już fakt, że nie dość, że nie lubię jeździć samochodem to w ogóle nie interesuje mnie motoryzacja i nie odróżniam chłodnicy od przewodu paliwowego. W ping- ponga grałam kilka razy w życiu i gdyby mi się naprawdę podobało to prędzej czy później wróciłabym na salę gimnastyczną. Dzisiaj wiem, że interesują mnie tylko te rzeczy, które ode mnie nie odpadają.

1 kwietnia 2013

"Gdybym nie była Twoją siostrą, to też byś mnie nie lubiła, prawda?"

Są takie filmy, których fabuła traktowana literalnie powoduje, że cofa mi się oranżada z pierwszej komunii. Gdybym Ci opowiedziała na czym skupia się obraz Mariusza Grzegorzka o dźwięcznym tytule - "Jestem Twój", który na dodatek jest produkcją okraszoną koszmarnym plakatem promocyjnym (wszak patrzy zeń na Ciebie koleś z podbitym okiem i sercem (nie, nie na dłoni, na czole. A owe serce jest - a jakże! - przebite strzałą! - co swoją drogą stanowi pewnie ukłon w stronę miłośników kupidyńskiego kiczu. Jakby sam tytuł nie wystarczył!) to nie dość, że poza oranżadą przypomni Ci się również pierwszokomunijny obiad, to pewnie filmu nigdy nie obejrzysz. A może jednak?

Przysiadłam do tego obrazu bez specjalnego przekonania, bo trudno, żeby argumentem "za", była Roma Gąsiorowska, ale czasem im więcej mam "przeciw" tym bardziej jestem zaciekawiona. Fabuła sama w sobie to raczej romans klasy B. Jest i on i ona. I ona jest bogata i młoda, a on zapyziały i biedny. On ma matkę, która za niego myśli, a ona siostrę, która zapewne dla kontrastu i zachowania równowagi we wszechświecie, nie myśli w ogóle. W każdym razie tak się składa, że te dwa światy zderzają się ze sobą i w efekcie emocjonalny i materialny troglodyta sypia z bogatą, zgrabną panią, która nie wie czego chce od życia. Potem to już standard pt. ciąża oraz permanentne "co robić, co robić?". I to by było na tyle przy pierwszym mrugnięciu powieką. I choć z jednej strony - jak tylko orientujesz się, że już wiesz jak dalej napisano scenariusz i pojawiają się myśli z cyklu "wielkie mi halo, też umiem coś takiego napisać. A tu proszę, facet pyknął badziew o miłości i niechcianej ciąży i został rektorem łódzkiej filmówki. Jezusieeee! Na co ta kasa na kulturę idzie! Za moje pieniądze wszystko!" - to coś Ci mówi, że może warto zostać w tym świecie chwilę dłużej. Bodźcem trzymającym mnie za rękaw był nerwowy i niespokojny teatralny rys filmu.

I okazuje się, że emocjonalnie jest tu wszystko: popkultura, pyskówki, przerysowana naiwność w najgorszym wydaniu, chamstwo, konwenanse, brak akceptacji, przygodny seks, albo jakikolwiek, byle by tylko poczuć, że człowiek jest coś wart. Knucie i uśmiechy, gdy siostra siostrze podrywa męża a potem przy każdej możliwej okazji oznajmia światu, że nikt jej nie lubi, nie kocha i nie szanuje, a w ogóle to i siostra robi to z przyzwoitości. Emocje opakowano w dialogi, które przybierają na sile i koncentrują uwagę, gdy odbywają się w sterylnie wymuskanym mieszkaniu głównej bohaterki. Na tle basenu, ogródka, strzeżonego osiedla, tarasu z widokiem i kuchennego blatu, na którym nie ma nawet okruszka.

I siedzisz w swoim domowym fotelu w piżamie w grochy i pod kocem i słuchasz tych ludzi i wiesz, że coś nie pasuje. Że przecież nie może być tak czarno-biało. A jednak. Okazuje się, że pastelowemu światu miejsca ustępują nakładające się na siebie absurdy. Młoda dentystka, która nawet nie ma własnego gabinetu mieszka w willi, facet po 10-letniej odsiadce zostaje bezproblemowo zatrudniony jako ochroniarz ociekającego kasą osiedla, a absolwentka medycyny dzwoni do apteki, żeby się dowiedzieć, co oznaczają dwie kreski na teście ciążowym.

Tak oto trochę pobyłam w groteskowo-absurdalnym miejscu, w którym rzeczywistość zewnętrzna wygląda jak z turystyczno-wakacyjnego katalogu, a ta wewnętrzna jest utrzymana na nogach z plasteliny. I nie czuję się tu komfortowo. Ale za to już wiem, jak nie przenosić sztuk teatralnych na ekran. Film raczej dla miłośników przerywanego montażu, kina stressful i banalnych scenariuszy, ale także dla tych którzy lubią bohaterów rozedrganych emocjonalnie, których nie sposób lubić, choć wszystkie rękawy Twojej piżamy chcą zrozumieć.